sobota, 9 grudnia 2017

NA ODCHODNE (krzyż połamany)

Już po kilku tygodniach studiów dostrzegłem podziały na moim roku, nie tyle polityczne co obyczajowe i środowiskowe. My, z prowincji bez kindersztuby zafascynowani stolicą, trochę zagubieni, bez lekkości bycia i miejscowi, dobrze ubrani i zadbani, pewni siebie. W drugim semestrze, gdy się lepiej poznaliśmy ujawniły się także podziały polityczne. My z ZMP i nasi koledzy z ZSP.
Zajęcia odbywały się w kilku budynkach. Za Starą Dziekanką sąsiadowaliśmy z seminarium duchownym. W czasie przerwy w wykładach koleżanki kokietowały alumnów spacerujących ze spuszczonymi głowami. Na Oboźnej, za Teatrem Polskim, w budynku kupców też mieliśmy wykłady i zebrania ZMP. Przyjmowano nas tu z nieufnością. Zdarzyło się, że  w sali przed zebraniem ZMP wielu z nas zauważyło na wewnętrznym parapecie okna leżący krzyż. Ja np. pomyślałem, że ktoś zapomniał go powiesić. Dopiero na drugi dzień po zebraniu rozszalała się burza. Krzyż znaleziono połamany na drobne kawałki. W tamtych latach demonstrowaliśmy swój antyklerykalizm, śpiewaliśmy: „…nie papież nam wybrzeże dał, nie Śląsk biskupów był…” Ale nie było wśród nas barbarzyńców.
Interweniował abp. Bronisław Dąbrowski. Dziekan Wydziału Dziennikarstwa, Aleksander Litwin (człowiek skory do usuwania studentów) wskazał palcem na mojego przyjaciela, nie dysponując żadnymi dowodami. To prawda mój przyjaciel był jednym z najwyższych studentów roku, ale nie mógł sięgnąć krzyża, nie wchodząc na drabinkę. Poprosiliśmy dziekana o dowody. Nie dysponował żadnym i właśnie, dlatego zbuntowaliśmy się i przyjaciela obroniliśmy. Dodam, że przez całe zebranie siedzieliśmy obok siebie.                                                                                                                                    Podobno abp. Dąbrowski ekskomunikował sprawcę. Czy dysponował dowodami? Jeśli je miał, dlaczego nie przedstawił ich dziekanowi i nam?   Napisałem, że dziekan był skory do usuwania studentów. Na moim roku studiowało dwóch kolegów Skowronków, jeden wysoki i szczupły, drugi niski i dobrze zbudowany. Przysadzistemu dziekan zaproponował przeniesienie na studia rolnicze. Nie był to przypadek odosobniony. Nie pierwszy i nie ostatni.
Ostatnim przypadkiem byłem ja. Tolek Kruczkowski, kolega z roku udzielający się w ZSP został poproszony przez dziekana na rozmowę. Aleksander Litwin zakomunikował mu, że zostanę przeniesiony do SGGW. Z szokowany, opowiedział mi przebieg rozmowy.
- Tolku, to są niestosowne żarty.
- Przysięgam, że mówię prawdę.
- Powtórzysz to publicznie?
Proszę mi wybaczyć, ale muszę, nieskromnie, o tym napisać. Na roku cieszyłem się zaufaniem. Przez jedną kadencję byłem nawet sekretarzem OOP PZPR, na wydziale. Koleżanki i koledzy przychodzili do mnie z bardzo osobistymi problemami. Wielu osobom pomogłem. Kilku studentów z młodszego roku przyszło np. ze skargą, bo ich kolega nazwał Mickiewicza klerykałem. Ów kolega skończył USP. Podziękowałem im za zaufanie. Kiedy wy- tłumaczyłem -chodziliście do bibliotek i teatrów, nasz kolega fedrował węgiel w kopalni. Proszę, nie obrażajcie się na niego, powinniście mu raczej pomóc. Inny pojawił się wystraszony, bo dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach zaciągnęło go do prywatnego mieszkania i przesłuchało. Pytali skąd ma takie kolorowe skarpetki, czy ma rodzinę za granicą, czym się krewni tam zajmują? W szarości tamtych czasów kolorowe skarpetki budziły nieufność…A bikiniarze byli wyśmiewani.
Pewno dziekan nie spodziewał się, że jego rozmowa wywoła oburzenie. Do mojego protestu przyłączyli się asystenci, wsparli mnie wszyscy, doskwierały im bowiem arbitralne rządy dziekana, bronił ZMP, organizacja partyjna i komitet uczelniany partii. Dziekan Litwin musiał opuścić Wydział.
Po październiku 1956 roku twierdził, że usunęli go stalinowcy!



środa, 6 grudnia 2017

NA ODCHODNE (studia)

Ciężko mi idzie dokończenie wspomnień zatytułowanych „Na odchodne”.  Lata lecą, a sił coraz mniej. Wracam do pisania ze stanowczym postanowieniem : muszę dokończyć.                                                                                                 Przyjechałem do Warszawy z maturą i dyplomem „Przodownika nauki i pracy społecznej.” Dyplom zwalniał mnie od zdawania egzaminu, mogłem wybrać dowolny kierunek studiów, na każdej uczelni. Pełen nadziei i zapału zderzyłem się z prawdziwym życiem. Po kilku dniach pobytu w murach Uniwersytetu Warszawskiego zostałem zaproszony na rozmowę przez prodziekana Wydziału Dziennikarskiego pana, Kowalewskiego. Zaproponował mi zmianę kierunku studiów.
Zdziwiony zapytałem, dlaczego? Rozmowa miała następujący przebieg.
Pan Kowalewski : dziennikarstwo jest bardzo trudnym zawodem, wymaga dużego wysiłku i poświęcenia.
Ja : sądzi pan, że nie podołam?
Pan Kowalewski : dziennikarstwo wymaga specyficznych umiejętności i doświadczenia, pisanie jest sztuką…
Ja : W „Nowej Wsi” zamieścili mój artykuł, pisali o mnie w „Sztandarze Młodych”. Odnoszę wrażenie, że pan dziekan przeoczył te publikacje. Wybrałem ten kierunek i nie mam zamiaru go zmieniać.
Prawdziwą przyczyną rozmowy był mój ojciec, przebywający w Anglii. Nie dostałem akademika ani stypendium. Przez pierwszy semestr pomieszkiwałem (na waleta)w akademiku na Pl. Narutowicza u Zygmunta Orłowskiego, kolegi który rok wcześniej rozpoczął studia w Warszawie, zdarzało się, że nocowałem na Dworcu Głównym, gdy nie udało mi się przechytrzyć pilnujących wejścia do akademika. Z powodu ojca pewien student z Wydziału Filologii Polskiej usiłował usunąć mnie ze studiów, uznał bowiem, że jestem wrogiem klasowym. Sam ukończył USP (Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze) utworzone dla zdolnych, młodych robotników, którzy nie mieli matury. Mój prześladowca był rzeczywiście utalentowany, bo został profesorem polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Obronił mnie przyjaciel, Henryk Kacała, też po USP, wywodzący się z robotniczej rodziny komunistycznej.
Moi nowi przyjaciele, Julian Bartosz i Jan Czapczyński, pochodzenie społeczne mieli właściwe, ale podobnie jak ja nie dostali przydziału do akademika. Wpadliśmy na pomysł. W tamtych czasach dość ryzykowny i wybraliśmy się do pełnomocnika ministra do spraw studenckich. Nie z prośbą. Postanowiliśmy zająć jego wytworny gabinet. Czekaliśmy na korytarzu sporo czasu aż dostojnik wyjdzie z gabinetu. Wtedy mimo bohaterskiej postawy sekretarki, która własnym ciałem blokowała drzwi, wtargnęliśmy do gabinetu, usadowiliśmy się w wygodnych fotelach, wyciągnęliśmy skrypty i czekaliśmy aż pełnomocnik wróci. Wrócił i zażądał abyśmy natychmiast opuścili gabinet. Oświadczyliśmy, że opuścimy to przytulne pomieszczenie, jeśli przydzieli nam miejsca w akademiku. Wezwał strażników, którzy natychmiast nas usunęli. Oporu wielkiego nie stawialiśmy, ale darliśmy się tak głośno, że drzwi sąsiednich pokoi otworzyły się, a pracownicy obserwowali nas z pewną dozą  sympatii. Jeden z nich skinieniem ręki przywołał nas i zaprosił do pokoju. Był to zastępca pełnomocnika ministra. W krótkich słowach poinformował nas, iż wie, że w niektórych akademikach są wolne miejsca, a nawet pokoje. Jeśli panowie znajdziecie coś dla siebie natychmiast dam wam przydziały. Następnego dnia nie poszliśmy na zajęcia. W akademiku na ulicy Grenadierów znaleźliśmy wolny pokój. Kierownik okazał się człowiekiem życzliwym i sympatycznym. Na kartce papieru napisał, że ma wolny pokój, przystawił nawet pieczątkę. Pojechaliśmy na ul. Polną, a zastępca pełnomocnika dał nam przydziały na urzędowych drukach. Byliśmy w siódmym niebie!

Zdjęcia 1 Maja 1952 rok.