Wracam po
przerwie, by zakończyć „NA ODCHODNE”. Mam nadzieję, że tym razem uda mi się
dobrnąć do końca. Czasu zostało nie wiele, będzie więc lakonicznie.
Nauka w liceum w Wieluniu dobiegała końca.
Wspomnę tylko, że po maturze, Grażyna Kozubal, wyjechała na studia do Warszawy,
a mnie wybrano na przewodniczącego zarządu szkolnego Związku Młodzieży
Polskiej. Przybyło mi sporo pracy i jeden obowiązek, musiałem uczestniczyć w
posiedzeniach Rady Pedagogicznej Liceum. Czułem się na tych zebraniach nieswojo,
odnosiłem wrażenie że nauczyciele też byli skrępowani. Była to wszak nowość w
procesie nauczania. Poprosiłem więc pana dyrektora Aleksandra Wiankowskiego,
aby mnie zwolnił z tego obowiązku. Odpowiedział, że nie może zmienić
zarządzenia ministerstwa. Przewodniczący zarządu powiatowego ZMP, którego
prosiłem o zwolnienie potwierdził to, co usłyszałem od dyrektora. Siedziałem
więc na tych posiedzeniach cichutko, jak trusia, nie pytany głosu nie
zabierałem. Zaobserwowałem jednak coś bardzo ciekawego. Dyrektor Wiankowski
bronił zawsze uczniów niesfornych, dziś nazwali ich byśmy „rozrabiakami”.
Nie sprawdziły się obawy „korespondenta”
Sztandaru Młodych, maturę zdałem z wynikiem bardzo dobrym i dyplomem
„przodownika nauki i pracy społecznej”, co umożliwiało mi studia na każdej
wyższej uczelni bez zdawania egzaminu.
Często wspominamy z Renią lata nauki w
wieluńskim liceum z rozrzewnieniem. Mieliśmy dużo szczęścia, że uczyli nas
znakomici profesorowie. Z dźwięcznością wspominamy pana dyrektora Aleksandra Wiankowskiego,
człowieka, który jak nikt inny rozumiał uczniów, dodawał nam odwagi i wspierał
w chwilach trudnych. Dziękujemy panu profesorowi Michałowi Siemińskiemu
(nazywanemu „Śrubką”), bo obiecywał, że przykręci nam śrubkę, ale nigdy tego
nie zrobił. Nie musiał, jego lekcje polskiego pokazywały różnorodność i
bogactwo ludzkich przeżyć. Rozbudzał w nas ciekawość świata, sprawiał, że po
dzwonku, po lekcjach dyskutowaliśmy i poszukiwaliśmy. Pani profesor Ewelinie Rodzoch, matematyczce,
dziękujemy za to, że wbijała do naszych głów, iż nie uczy nas liczyć tylko
myśleć, myśleć prawidłowo, bo od tego jest matematyka. Pana profesora Kazimierza
Wojciechowskiego („Roslinkę”, tak go nazywaliśmy) uczył nas chemii i biologii
ceniliśmy za to, że otwierał przed nami zjawiska i procesy niewidzialne, a
swoje wykłady uatrakcyjniał anegdotami z czasów studiów w Petersburgu. Pan
Józef Sitnikiewicz był pedagogiem surowym i wymagającym, ale angielskiego uczył
znakomicie, a pod jego szorstkością kryła się przemożna chęć nauczenia córek i
synów biednych chłopów polskich języka Szekspira i zrozumienia uniwersalnych
problemów człowieczych opisywanego w jego dziełach.
Wielkim uznaniem
darzyliśmy panią Marię i pana Henryka Grzankowskich. Pani Maria wykładała geografię.
Matkowała uczennicom i uczniom. Rad życiowych udzielała i wspierała w chwilach
zwątpienia. Pan profesor uczył nas rysunku. Podśmiewaliśmy się trochę z
profesora, bo potrafił kilkakrotnie poprawiać rysunek ucznia, za każdym razem
inaczej. Zdobyłem się kiedyś na odwagę i powiedziałem profesorowi, że poprawia
swój rysunek z poprzedniej lekcji. Nie zdziwił się, wykorzystał moją uwagę do
objaśnienia bogactwa świata, jego różnorodności. Pani profesor Maria Hąciowa,
Herą przez nas nazywana otwierała przed nami tajemnice czasów minionych,
starożytnych państw i kultur. Pod pozorną oschłością czułość i dobroć nam
okazywała. Pani profesor Bolesława Karasińska, łacinniczka, młoda, elegancka
nie ograniczała się do nudnych deklinacji, wprowadzała nas w świat antycznych
Rzymian zachęcała do lektur autorów tamtych czasów.
Po okropnościach wojny było szczęśliwym
zrządzeniem losu mieć takich nauczycieli. Z wiedzą przez nich przekazaną i
zasadami moralnymi wyruszyłem do Warszawy, na spotkanie prawdziwego życia…