sobota, 11 listopada 2017

NA ODCHODNE (podziękowanie NAUCZYCIELOM)

Wracam po przerwie, by zakończyć „NA ODCHODNE”. Mam nadzieję, że tym razem uda mi się dobrnąć do końca. Czasu zostało nie wiele, będzie więc lakonicznie.
  Nauka w liceum w Wieluniu dobiegała końca. Wspomnę tylko, że po maturze, Grażyna Kozubal, wyjechała na studia do Warszawy, a mnie wybrano na przewodniczącego zarządu szkolnego Związku Młodzieży Polskiej. Przybyło mi sporo pracy i jeden obowiązek, musiałem uczestniczyć w posiedzeniach Rady Pedagogicznej Liceum. Czułem się na tych zebraniach nieswojo, odnosiłem wrażenie że nauczyciele też byli skrępowani. Była to wszak nowość w procesie nauczania. Poprosiłem więc pana dyrektora Aleksandra Wiankowskiego, aby mnie zwolnił z tego obowiązku. Odpowiedział, że nie może zmienić zarządzenia ministerstwa. Przewodniczący zarządu powiatowego ZMP, którego prosiłem o zwolnienie potwierdził to, co usłyszałem od dyrektora. Siedziałem więc na tych posiedzeniach cichutko, jak trusia, nie pytany głosu nie zabierałem. Zaobserwowałem jednak coś bardzo ciekawego. Dyrektor Wiankowski bronił zawsze uczniów niesfornych, dziś nazwali ich byśmy „rozrabiakami”.
  Nie sprawdziły się obawy „korespondenta” Sztandaru Młodych, maturę zdałem z wynikiem bardzo dobrym i dyplomem „przodownika nauki i pracy społecznej”, co umożliwiało mi studia na każdej wyższej uczelni bez zdawania egzaminu.
  Często wspominamy z Renią lata nauki w wieluńskim liceum z rozrzewnieniem. Mieliśmy dużo szczęścia, że uczyli nas znakomici profesorowie. Z dźwięcznością wspominamy pana dyrektora Aleksandra Wiankowskiego, człowieka, który jak nikt inny rozumiał uczniów, dodawał nam odwagi i wspierał w chwilach trudnych. Dziękujemy panu profesorowi Michałowi Siemińskiemu (nazywanemu „Śrubką”), bo obiecywał, że przykręci nam śrubkę, ale nigdy tego nie zrobił. Nie musiał, jego lekcje polskiego pokazywały różnorodność i bogactwo ludzkich przeżyć. Rozbudzał w nas ciekawość świata, sprawiał, że po dzwonku, po lekcjach dyskutowaliśmy i poszukiwaliśmy.  Pani profesor Ewelinie Rodzoch, matematyczce, dziękujemy za to, że wbijała do naszych głów, iż nie uczy nas liczyć tylko myśleć, myśleć prawidłowo, bo od tego jest matematyka. Pana profesora Kazimierza Wojciechowskiego („Roslinkę”, tak go nazywaliśmy) uczył nas chemii i biologii ceniliśmy za to, że otwierał przed nami zjawiska i procesy niewidzialne, a swoje wykłady uatrakcyjniał anegdotami z czasów studiów w Petersburgu. Pan Józef Sitnikiewicz był pedagogiem surowym i wymagającym, ale angielskiego uczył znakomicie, a pod jego szorstkością kryła się przemożna chęć nauczenia córek i synów biednych chłopów polskich języka Szekspira i zrozumienia uniwersalnych problemów człowieczych opisywanego w jego dziełach.
Wielkim uznaniem darzyliśmy panią Marię i pana Henryka Grzankowskich. Pani Maria wykładała geografię. Matkowała uczennicom i uczniom. Rad życiowych udzielała i wspierała w chwilach zwątpienia. Pan profesor uczył nas rysunku. Podśmiewaliśmy się trochę z profesora, bo potrafił kilkakrotnie poprawiać rysunek ucznia, za każdym razem inaczej. Zdobyłem się kiedyś na odwagę i powiedziałem profesorowi, że poprawia swój rysunek z poprzedniej lekcji. Nie zdziwił się, wykorzystał moją uwagę do objaśnienia bogactwa świata, jego różnorodności. Pani profesor Maria Hąciowa, Herą przez nas nazywana otwierała przed nami tajemnice czasów minionych, starożytnych państw i kultur. Pod pozorną oschłością czułość i dobroć nam okazywała. Pani profesor Bolesława Karasińska, łacinniczka, młoda, elegancka nie ograniczała się do nudnych deklinacji, wprowadzała nas w świat antycznych Rzymian zachęcała do lektur autorów tamtych czasów.

  Po okropnościach wojny było szczęśliwym zrządzeniem losu mieć takich nauczycieli. Z wiedzą przez nich przekazaną i zasadami moralnymi wyruszyłem do Warszawy, na spotkanie prawdziwego życia…