piątek, 2 czerwca 2017

NA ODCHODNE (szkoła koszmarów)

Po wyjściu ze szpitala znalazłem się w trudnej sytuacji. Nie miałem kolegów w Kaliszu, mój wygląd sprawiał, że ludzie mi dokuczali. Lewą rejkę miałem jeszcze zabandażowana, twarz w szaro niebieskie plamy pozostawione po prochu. Dorośli radzili mi bym się umył, rówieśnicy wyśmiewali. Wałęsałem się samotnie po parku, za teatrem odczytywałem nazwiska na grobach żołnierzy rosyjskich, albo siadałem nad Prosną w centrum miasta i obserwowałem wędkarzy. W końcu zrobiłem wędkę z leszczyny i sam łowiłem kiełbie. We wrześniu 1945 roku poszedłem do szkoły mieszczącej się na placu Kilińskiego. I wtedy zaczął się koszmar największy w moim życiu. Na pierwszej lekcji religii prowadzonej przez zakonnicę, która miała na głowie wielki biały czepiec z trzema skrzydłami, podniosłem rękę, a potem wstałem i oznajmiłem, że nie wierzę w Boga i na religię nie będę chodził. Po czym wyszedłem z klasy i na korytarzu czekałem na następną lekcję. Na przerwie kilku moich rówieśników rzuciło się na mnie z pięściami. Do domu wróciłem poturbowany. Przed następną lekcją religii kilku harcerzy nie pozwoliło mi wyjść z klasy, musiałem poczekać na zakonnicę. Ta postawiła mnie przed całą klasą i poddała ostrej krytyce.
- Uczyłam religii twoją matkę i ojca - oznajmiła - byli to przyzwoici młodzi ludzie. Ty jesteś, jakimś wyrodkiem, chcesz żyć bez Boga? Już cię raz pokarał...
Wysłuchałem reprymendy spokojnie, a kiedy skończyła zapytałem : za co mnie pokarał? Przecież nic złego nie zrobiłem. Odpowiedzi nie usłyszałem, wyciągnąłem książki spod blatu ławki i wyszedłem z klasy. W domu zapytałem mamę o zakonnicę, która uczyła ją religii. 
- Zawsze uczył mnie religii ksiądz. Dlaczego pytasz? 
Przez cały rok szkolny 1945 - 1946 harcerze nawracali mnie na wiarę. Tłukli mnie bezlitośnie, gdy nadarzyła się okazja. Nie poddawałem się. Chodziłem do tej szkoły tylko jeden rok. Przyjęto mnie do liceum im. Adama Asnyka w Kaliszu, lekcje odbywały się w budynku "Jagielonki", bo w siedzibie liceum Asnyka rozgościł się Urząd Bezpieczeństwa. W "Asnyku" nikt mnie już nie nawracał. 
Upłynęło lat wiele. Moja córa wyjechała z ojczyzny, zamieszkała w kraju normalnym, urodziła własną córkę i ...pewnego razu, gdy ją z Renią odwiedziliśmy, w chwili wspomnień, opowiedziała nam, jak ją w szkole podstawowej w Warszawie na wiarę katolicką nawracano... Na szczęście wnuczka już żyje w kraju normalnym.

czwartek, 1 czerwca 2017

NOWATORSTWO "DOBREJ ZMIANY"

Stwierdzam ze śmiertelną powagą, że obywatele "Dobrej Zmiany" są piekielnie konserwatywni i krytykują pana Andrzeja Sebastiana Dudę, prezydenta "Dobrej Zmiany"  za ułaskawienie niewinnego ministra. Niesłusznie. W długiej historii ułaskawień żaden faraon, cesarz, król, władca, dyktator, prezydent nie ułaskawił niewinnego. A pan prezydent Duda dokonał tego wyczynu, jako pierwszy i w ten sposób zapewnił sobie trwałe miejsce w gronie innowatorów, w Księdze Guinessa i historii demokratyzacji prawa.
Media doniosły, że pan Błaszczak Mariusz, minister przyznał sobie medal za bohaterskie gaszenie pożarów choć sikawki nigdy w ręce nie trzymał. Sikawka sikawką, a medal ministrowi się należał, bo mu straże wszystkie podlegają. Panu ministrowi składam należne mu gratulację, bo nie kieruję się zawiścią.
Pan Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednej osobie ogłosił w Sejmie, że Igor Stachowiak nie został pozbawiony życia przy pomocy paralizatora. I natychmiast pan Błaszczak zaczął wyrzucać policjantów na bruk. To jest nowatorskie rozwiązywanie sprawy przez niezależnych ministrów w rządzie pani Beaty Szydło, która nowatorsko usuwa z Polski Unię Europejską. 
O panu Antonim Macierewiczu nie wspominam, bo jego nowatorstwo we wprowadzaniu "dobrych zmian" w armii zasługuje nie tylko na książkę... 

poniedziałek, 29 maja 2017

NA ODCHODNE (szpital)

Wybuch zapalnika tylko na moment mnie ogłuszył. Natychmiast poderwałem się i pobiegłem do gospodarstwa po drugiej stronie drogi, zakrwawione ręce włożyłem do wody w cembrowinie, przeznaczonej do pojenia krów.  Szybko okazano mi pomoc. Furmanką zawieziono mnie do Liskowa. Lekarz zabandażował mi ręce i ruszyliśmy  do szpitala w Kaliszu, oddalonego od Liskowa, bagatela o 30 kilometrów. Przyjazdu do szpitala nie pamiętam, straciłem bowiem przytomność.
Do rzeczywistości wracałem stopniowo. Najpierw usłyszałem głosy, ludzie rozmawiali w niezrozumiałym języku. Nic nie widziałem, opatrunki założyli mi nie tylko na dłoniach, ale także na twarzy. Od "siostry"- pielęgniarki dowiedziałem się, że jestem w szpitalu wojskowym, leżę z żołnierzami rosyjskimi, a życiu mojemu nic nie zagraża. Była druga połowa marca 1945 roku. Wojna trwała, a ja po wielu dniach, po zdjęciu opatrunków z oczu zacząłem dostrzegać, najpierw w zamgleniu, osoby leżące obok. W sali było 6 łóżek. Po prawej stronie leżał "starszy" mężczyzna- Popow, a po lewej - Kola, komsomolec. Nazwiska i poglądy osób poznałem nieco później. Popow zachęcał mnie bym podziękował Bogu za to, że żyję, a Kola mówił, że Boha niet. Słyszałem też, że Bóg mnie pokarał za grzechy. Najpierw mnie srodze pokarał, a potem uratował ? Takiego Boga nie rozumiałem więc trzymałem z Kolą. Tym bardziej, że ojciec, wedle relacji mamy był "bezbożnikiem", ojczym Paweł Łuczak, nie wierzył, a sługa boży obraził mnie do żywego. Popow zapowiadał, że jak tylko stanie na nogi to zleje mnie żołnierskim pasem. Wkrótce spory ucichły, bo po osłuchaniu się rosyjskiego wyrecytowałem "Sławnoje morie świaszczennyj Bajkał". (Славное море – священный Байкал). Co stało się pewną sensacją wśród żołnierzy. Nauczyłem się słów pieśni rosyjskiej w czasie okupacji. Na strychu domu znalazłem kuferek z wikliny, a w nim książki i czasopisma mojego ojca. W jednym z czasopism wiersz wydrukowany cyrylicą, a obok tekst rosyjski spolszczony. Dziadek znał rosyjski więc pomógł mi nauczyć się alfabetu. Kuferek zniknął ze strychu, bo "był niebezpieczny" - powiedział dziadek Grudziński. Teraz, w szpitalu kilku żołnierzy zaśpiewało : Славное море...Nie mogłem, chłopiec czternastoletni, wyobrazić sobie, że w wieku dojrzałym będę śpiewał "Sławnoje morie..." na brzegu Bajkału, właśnie.
Mama mieszkała już w Kaliszu, odwiedzała mnie codziennie, robiła mi kogel-mogel, poczęstowała Popowa, który oznajmił, że czegoś tak dobrego nigdy w życiu nie jadł. Od tej pory przynosiła dwa garnuszki i ucierała dwa żółtka. Może dlatego, Popow nie sięgnął po pasek żołnierski, gdy zaczął chodzić?
Operował mi ręce lekarz radziecki, Alechnowicz. Mama dowiedziała się, że dzięki niemu nie amputowano mi lewej dłoni. Nie widziałem go, bo wyjechał z Kalisza razem z frontem. Ale w domu, na ulicy Browarnej zastałem kapitana Armii Czerwonej. Mieszkał u nas, na kwaterze, tylko parę dni. Też wyruszył "na Berlin". Na pożegnalnej kolacji, gdy dorośli go pocieszali, że nic złego mu się nie przydarzy, mama powiedziała w najgorszym przypadku dostanie się pan do niewoli. Wtedy wyciągnął z kabury pistolet wysypał z magazynka naboje i powoli wkładał je z powrotem. Do niewoli mnie nie wezmą, trzymając ostatni nabój w palcach powiedział: pasliednij dla mienia.                         Wojna trwała, a ja przygotowywałem się do szkoły.