środa, 27 grudnia 2017

NA ODCHODNE (rok 1955)

Rok 1955 był dla mnie najważniejszy w życiu.  Dwunastego maja 1955 roku wzięliśmy z Renią ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego na Nowym Świecie w Warszawie. W tym samym dniu, na Krakowskim Przedmieściu, powstał Układ Warszawski, po którym nie ma już śladu, a nasze małżeństwo trwa nadal, bez sakramentu.                                                                                                                                      W czerwcu 1955 roku ukończyłem studia, a w lipcu podjąłem pracę.
Ślub wzięliśmy w Warszawie, a wesele odbyło się w Ciemniku, w powiecie stargardzkim.  Wyprawili je nam Irka, moja ciocia i jej mąż Franciszek Czerwionka.  Do Ciemnika przyjechało kilku naszych kolegów. Julek Bartosz został pojmany przez żołnierzy. Wybrał się bowiem z aparatem fotograficznym do lasu, gdzie został zatrzymany, bo w tym czasie w szczecińskich lasach trwały manewry. Na szczęście mąż mojej cioci Julci, Janek Marcinkowski był oficerem Wojska Polskiego, uczestniczył w weselu i potwierdził, że Julek nie jest szpiegiem tylko weselnikiem.
Pod koniec maja obroniłem pracę magisterską, a w czerwcu zostałem zwerbowany przez panią Felicję Fornalską, szefową kadr w Kancelarii Rady Państwa do pracy w tygodniku „Rada Narodowa”. Mój przyjaciel, Janek Czapczyński, też dał się skusić, bo również zawarł związek małżeński, a pani Felicja Fornalska gwarantowała mieszkania. Przez parę miesięcy mieszkaliśmy w hotelu sejmowym, który świecił pustką, sesje Sejmu odbywały się wtedy rzadko. Potem przenieśliśmy się do domku fińskiego, położonego w parku, tuż za Sejmem. Naszymi sąsiadami (domek obok) 




byli państwo profesorostwo Lefeldowie. Pan profesor dorabiał w Polskim Radio akompaniując artystom śpiewającym. Spikerzy zapowiadając występ solisty informowali : przy fortepianie Jerzy Lefeld. Pewnego dnia spiker zapowiedział: przy fortepianie leży Lefeld.                                                                                               Mieszkanie w domku fińskim Reni się podobało bardzo, bo romantycznie, wcześnie rano zbierała przed domkiem pieczarki. Domek fiński dzieliliśmy z Olą i Jankiem Czapczyńskimi, którzy mieszkali w większym pokoju, bo mieli już córeczkę Małgosię. Nam przypadł pokój mniejszy. Kuchnia i łazienka były wspólne. Obiady jadaliśmy w stołówce sejmowej, nie serwowano dań wyszukanch, ale smaczne i pożywne, a co najważniejsze nie drogie. Domek ogrzewaliśmy piecami, węgiel przechowywaliśmy w piwnicy.                                           W lutym 1956 roku Renia urodziła córeczkę, w szpitalu na Karowej. Po powrocie do domu, uznała, że trzeba rozebrać piec, bo po nagrzaniu pojawiały się na jego powierzchni szparki, co mogło grozić zaczadzeniem. Piec rozebraliśmy i wstawiliśmy nowy, metalowy, prezentujący się bardzo efektownie. Miał tylko jedną wadę, nie trzymał ciepła, jak ten rozebrany i w nocy musieliśmy rozpalać węgiel. Bo zimy w tamtych czasach były surowe.
Dodam jeszcze, że do domku wprowadziliśmy się z dwoma walizkami, udało nam się kupić tapczan, szafę i stół z krzesłami. Byliśmy szczęśliwi i pełni nadziei, które w dużej mierze się spełniły. Tak, tak, proszę Państwa, byliśmy szczęśliwi w PRL czyli w komunizmie, który to, komunizm obaliła wątła aktorka Joanna Szczepkowska, a teraz potężny, minister Błaszczak Mariusz usiłuje podkraść jej zasługi.


piątek, 15 grudnia 2017

NA ODCHODNE (egzaminy)

Zbliżam się do końca studiów, więc kilka słów o egzaminach. Egzaminy to są dopiero przeżycia, stresy, giełdy, radość i poczucie klęski. Na szczęście nie oblałem ani jednego egzaminu, ale grozę klęski przeżyłem i do dziś nie mogę się od niej uwolnić. Ale o tym na końcu.
Mieszkanie w akademiku ułatwiało naukę, przygotowywaliśmy się w swobodnie dobieranych grupach i razem zdawaliśmy. Zależało to od przeprowadzającego egzamin.
Egzamin z państwa i prawa u profesora Biskupskiego dawaliśmy w czwórkę. Na pytanie co to jest państwo, odpowiedziałem jednym słowem : „dubinka” (kij dębowy), bo pamiętałem, że profesor posługiwał się tym leninowskim określeniem z lubością. Kolegów „pomaglował”, a mnie już żadnych pytań nie zadał. Dopiero po wyjściu na korytarz zobaczyłem, że za jedno słowo dostałem piątkę! To się nazywa szczęście.
U profesor Janiny Kotarbińskiej logikę zdawało się w dwóch etapach. Najpierw u asystenta, a dopiero potem u pani profesor. Odpowiadaliśmy właśnie u asystenta, gdy wywołano go do telefonu. Na biurku leżał otwarty zeszyt z naszymi nazwiskami. Przy moim dopisek : „w czasie wykładu podszczypywał studentkę.” Strach padł na mnie paraliżujący. Wszyscy dostaliśmy trójki.
 Pani profesor zapytała każdego z nas czy jesteśmy zadowoleni z ocen. Koledzy odpowiedzieli, że nie, ja odpowiedziałem twierdząco. Pani profesor nie zadała mi pytania, kolegom postawiła czwórki. Zosia koleżanka z naszej grupy była dziewczyną pulchniutką, miłą, uśmiechniętą, uosobieniem kobiecości. Z pewnością uszczypnąłem ją w czasie wykładu, co nie uszło uwagi asystenta Peltza.
Do egzaminu z filozofii przygotowywaliśmy się przez kilka dni. Dyskusje i spory przebiegały burzliwie. Janek z filozofii był najlepszy. Zdawaliśmy u Leszka Kołakowskiego, nie miał jeszcze tytułu profesorskiego, ale już wtedy słynął z ogromnej wiedzy i surowych wymagań. Przed żadnym egzaminem na giełdzie nie zgromadziło się tylu studentów. Kołakowski egzaminował indywidualnie. Janek, jako najlepszy na roku znawca filozofii poszedł pierwszy. Gdy po wyjściu z egzaminu otworzył indeks o mało nie zemdlał, albowiem dostał ocenę niedostateczną. Powiało grozą. Wchodziłem na egzamin, jak na szafot.
Leszek Kołakowski poprosił o omówienie pięciu dowodów świętego Tomasza z Akwinu na istnienie Boga. Szło mi dobrze, ale po czwartym dowodzie, poczułem w głowie absolutną pustkę. Powiedziałem więc  zdesperowany, że więcej grzechów nie pamiętam. Kołakowski poprosił o indeks… po wyjściu z pokoju zobaczyłem wpis : „bardzo dobrze”. I jak tu nie wierzyć w cuda!
Roman Karst wykładał na naszym wydziale literaturę powszechną. Na jego błyskotliwe, dwugodzinne wykłady ściągały tłumy. Po godzinie ogłaszał piętnastominutową przerwę na papierosa. Na jednej z przerw udało mi się przecisnąć do Profesora i wziąć udział w dyskusji. Zdążyłem wypowiedzieć, że przeczytałem dobra książkę… i w tym momencie Profesor mi przerwał.
- Niech pan nie czyta dobrych książek.
- Zdziwiony zapytałem, dlaczego?
- Bo nie starczy panu czasu na bardzo dobre.
Wykłady z literatury radzieckiej profesor Karst zainaugurował anegdotą o Ilji Erenburgu, który nie był lubiany w ZSSR, a w jednej ze swoich książek użył sformułowania „boląca pustka”. Krytyk z „Litieraturnoj  Gaziety” kąśliwą recenzję z książki zakończył pytaniem: jak może boleć pustka?
Ilja Erenburg też odpowiedział pytaniem: a czy was towarzyszu nigdy nie bolała głowa?
Egzaminy zdawaliśmy u profesora w domu. Jego śliczna córeczka uratowała przed klęską sporo zdających, na jej prośbę Profesor zawsze poprawiał ocenę.

Mnie nie uratowała, albowiem na pytanie co Artamonow w nocy robił z kochanką, odpowiedziałem: przypuszczalnie to co pan z żoną. Wyleciałem z pokoju na zbity pysk. Słusznie. Uratowali mnie asystenci Profesora, którego kornie i szczerze przeprosiłem. Moją wiedzę ocenił na 4+. Profesor miał litościwe serce.

środa, 13 grudnia 2017

NA ODCHODNE (brygada żniwna)

Profesora, Karola Modzelewskiego w czasach jego młodości (1955 r.) wysłano na brygadę żniwną do PGR, gdzie zobaczył „...wielkie majątki ziemskie w stanie kompletnego upadku…” „Spaliśmy w prymitywnych barakach na zapchlonych siennikach, ale nie przyjechaliśmy przecież do eleganckiego hotelu, a z plagą pcheł walczyliśmy, paląc i wymieniając słomę.” Przytoczyłem fragmenty z książki „Zajeździmy kobyłę historii, wyznania poobijanego jeźdźca” , by wyrazić mu współczucie, że miał pecha, bo ja dwa lata wcześniej (1953 r.) w towarzystwie koleżanki z roku, nie przymuszany przez nikogo pojechałem do PGR-u w powiecie węgorzewskim, gdzie miałem doskonałe warunki i miesiąc ciekawych wakacji. W tym samym czasie, Renia, (Wydział Filologii Polskiej UW) też z własnej woli, znalazła się w PGR, gdzie przeżyła nawet, o tym nie wiedząc, spotkanie z ministrem Państwowych Gospodarstw Rolnych.
O przygodzie Reni i mojej serdecznej koleżance za chwilę. Teraz kilka słów o zachowaniu żniwnych koleżanek i kolegów z różnych uczelni i środowisk, znających wieś z literatury. Dla nich wszystko w tym PGR było egzotyką, ja urodzony i wychowany na wsi czułem się jak w domu, a kierownik gospodarstwa powierzył mi nawet traktor, którym dokonywałem podorywek ściernisk. 
Spaliśmy w czystych pomieszczeniach, a posiłki nie różniły się od tych, które przygotowywała moja babcia, Józefa  Grudzińska, w Strzałkowie.
Renia Krzysztofińska, moja sympatia wiązała snopki w innym PGR. Pewnego dnia w samo południe, gdy słońce prażyło niemiłosiernie brygada studencka zrobiła sobie przerwę i właśnie w tym momencie na polnej drodze pojawiło się kilka czarnych limuzyn. Renia nie pamięta czy były to czarne wołgi, bo motoryzacja nigdy ją nie interesowała. Pamięta natomiast, że z samochodów wysiadło kilku mężczyzn w czarnych garniturach, a najwyższy z nich ryknął: do roboty darmozjady i leniuchy. Ledwo skończył Renia wstała ze snopka i odpowiedziała: jest pan źle wychowanym człowiekiem, bo zamiast powiedzieć dzień dobry wymyśla nam od darmozjadów. Nie jest to pana folwark… w tym momencie dostrzegła, że mężczyźni stojący za wysokim dają jej znaki, by przestała mówić. To ją rozsierdziło jeszcze bardziej i wygarnęła wysokiemu co o nim myśli. Zapytana o nazwisko przedstawiła się i powiedziała, gdzie studiuje.
Kurz jeszcze nie opadł po odjeżdżających samochodach, gdy dowiedziała się, że obraziła ministra PGR, Hilarego Chełchowskiego. Po powrocie na uczelnię  rektor Uniwersytetu Warszawskiego, pan Stanisław Turski zaprosił Renię na rozmowę, wysłuchał relacji, westchnął głośno i życzył Reni dobrych ocen na egzaminach.
Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tu, że wiele koleżanek z roku darzyło mnie zaufaniem. Renia mówiła, że jestem „babskim sołtysem”. Przychodziły do mnie po porady, zwierzały się ze swoich przeżyć i kłopotów. Darzyły mnie zaufaniem, bo umiałem słuchać i nikomu nie powtarzałem naszych rozmów. Jedna, bardzo piękna koleżanka, podarowała mi nawet swoje zdjęcie z dedykacją „Najmilszemu koledze z wydziału. Weronika” Imię jest nieprawdziwe. Do dziś przechowuję je w albumie. Mniej urodziwe koleżanki trochę jej dokuczały, a ja często ją broniłem. Przed zakończeniem roku akademickiego właśnie, pochodząca z rodziny robotniczej, nie najlepiej sytuowanej, zapytała mnie jak będę spędzał wakacje? Odpowiedziałem, że wybieram się na brygady żniwne. Mogę z tobą jechać?
 Wyruszyliśmy razem do PGR-u na żniwa i nasza przyjaźń trwała do końca studiów. Minęły lata. Pewnego dnia dowiedziałem się o spotkaniu autorskim mojej pięknej koleżanki. Kupiłem natychmiast książkę. Kiedy skończyła swoją opowieść podszedłem z książką prosząc o autograf. Zorientowałem się, że mnie nie poznała.
- Weroniko, nie poznajesz mnie?
- Nie, jak się nazywasz?
- Chrzanowski
- To ty mnie wysłałeś na żniwa do PGR-u!
Zaniemówiłem. Mój przyjaciel z czasów studiów, gdy mu powtórzyłem rozmowę, pocieszył mnie: nie przejmuj się, teraz wielu beneficjentów Polski Ludowej twierdzi, że straszliwie cierpiało za PRL.






wtorek, 12 grudnia 2017

ŁZY WZRUSZENIA...

Premier, pan Mateusz Morawiecki swoim wystąpieniem wzruszył mnie do łez. Zapowiedział bowiem koniec walk polskich plemion, obiecał, że nie będę obywatelem gorszego sortu tylko pełnoprawnym Polakiem, że moje wnuki nie będą poniżane w Londynie i wrócą do ojczyzny sprawiedliwej. Niech Bóg błogosławi Panu, premierze Morawiecki w dziele jednoczenia Polaków. Dziękuję, że zrywa Pan z obłędną polityką Jarosława Samozwańca, która podzieliła obywateli.
Oczekuję, że położy Pan kres pustoszeniu miast polskich, że troglodyci nie będą zmieniać ulicy Stefana Okrzei, Leona Kruczkowskiego, Armii Ludowej… Cieszę się, że państwo, którego jest Pan nowym premierem wzbogaci Europę polskimi wartościami i na zasadzie wzajemności skorzysta z osiągnięć lepiej od nas rozwiniętych krajów. Oczekuję, że zniesie Pan kołtuńskie wprowadzenie recept na tabletkę „dzień po.” Mówił Pan tak pięknie o kobietach, o rodzinie. Spodziewam się, że Pana rząd przywróci refundację in vitro. 
Wzruszył mnie Pan wspominając w swoim wystąpieniu o ojcu, mamie i cioci. Tatuś Pana, Panie premierze jest ode mnie młodszy o dziesięć lat, mam więc nadzieję, że uszanuje Pan życie mojego taty (walczył w armii generała Maczka i mojego stryja, który walczył w armii generała Berlinga). Dwaj bracia szli do Polski z różnych stron świata. Żarliwe wezwanie do jedności Polaków daje mi nadzieję, że uszanuję Pan także mój trud, jaki wniosłem do budowy Pana i mojej Ojczyzny.                                                                                                                             Z niespotykaną, u rządzących, wrażliwością mówił Pan o estetyce miast,
o wygodzie życia w wielkich skupiskach, o ich historii i pokoleniach, które te miasta wznosiły i odbudowywały. Mogę więc mieć nadzieję, że powstrzyma Pan barbarzyńców i nie dopuści do zburzenia PKiN, który jest cząstką naszej kultury.
Przedstawił Pan w swoim wystąpieniu wizję Polski szczęśliwej, z polskim kapitałem działającym pod rządami mądrego państwa,  albowiem neoliberalizm nie rozwiązał społecznych problemów. Co do spustoszeń poczynionych przez  neoliberalizm mogę się z Panem zgodzić. Natomiast kapitalizm, jak wszystkie poprzedzające go ustroje kiedyś się skończy.
Mimo wszystko życzę Panu sukcesów.
Niech pański Bóg, Panie premierze, doda Panu siły i odwagi i niech ma Pana w opiece.  Kończę prośbą, niech Pan nie zapomina, jak skończyła pani Beata Szydło i weźmie sobie do serca przemówienie pana Ryszarda Terleckiego, wicemarszałka i szefa Klubu PiS.


poniedziałek, 11 grudnia 2017

TEATRZYK KUKIEŁEK

Tego jeszcze nie było. Jarosław Samozwaniec zafundował nam widowisko zajebiście nowatorskie. Prześliczny teatr kukiełek, żałosny i śmieszny zarazem. Pan prezydent zaprzysiągł nowy rząd w starym wydaniu. Dotychczasowa premierka została przemianowana na wicepremierkę, do kuchni nie wróciła. Nie dostała jednak teki. Mam nadzieję, że miłośnicy i wielbiciele zrobią ściepkę i kupią jej jakąś teczkę. Pan wicepremier został premierem i zamierza dokonać natychmiastowej chrystianizacji zdemoralizowanej Europy. Hufce bojowe przygotuje zapewne człowiek stosujący ubeckie metody, któremu pan prezydent rąsię uścisnął, wręczył nowogrocką nominację i przysięgę przyjął.                                                                                                                 I ja mam szanować takiego prezydenta?
Animator tego widowiska robi sobie z nas jaja, jaja rządowe.


sobota, 9 grudnia 2017

NA ODCHODNE (krzyż połamany)

Już po kilku tygodniach studiów dostrzegłem podziały na moim roku, nie tyle polityczne co obyczajowe i środowiskowe. My, z prowincji bez kindersztuby zafascynowani stolicą, trochę zagubieni, bez lekkości bycia i miejscowi, dobrze ubrani i zadbani, pewni siebie. W drugim semestrze, gdy się lepiej poznaliśmy ujawniły się także podziały polityczne. My z ZMP i nasi koledzy z ZSP.
Zajęcia odbywały się w kilku budynkach. Za Starą Dziekanką sąsiadowaliśmy z seminarium duchownym. W czasie przerwy w wykładach koleżanki kokietowały alumnów spacerujących ze spuszczonymi głowami. Na Oboźnej, za Teatrem Polskim, w budynku kupców też mieliśmy wykłady i zebrania ZMP. Przyjmowano nas tu z nieufnością. Zdarzyło się, że  w sali przed zebraniem ZMP wielu z nas zauważyło na wewnętrznym parapecie okna leżący krzyż. Ja np. pomyślałem, że ktoś zapomniał go powiesić. Dopiero na drugi dzień po zebraniu rozszalała się burza. Krzyż znaleziono połamany na drobne kawałki. W tamtych latach demonstrowaliśmy swój antyklerykalizm, śpiewaliśmy: „…nie papież nam wybrzeże dał, nie Śląsk biskupów był…” Ale nie było wśród nas barbarzyńców.
Interweniował abp. Bronisław Dąbrowski. Dziekan Wydziału Dziennikarstwa, Aleksander Litwin (człowiek skory do usuwania studentów) wskazał palcem na mojego przyjaciela, nie dysponując żadnymi dowodami. To prawda mój przyjaciel był jednym z najwyższych studentów roku, ale nie mógł sięgnąć krzyża, nie wchodząc na drabinkę. Poprosiliśmy dziekana o dowody. Nie dysponował żadnym i właśnie, dlatego zbuntowaliśmy się i przyjaciela obroniliśmy. Dodam, że przez całe zebranie siedzieliśmy obok siebie.                                                                                                                                    Podobno abp. Dąbrowski ekskomunikował sprawcę. Czy dysponował dowodami? Jeśli je miał, dlaczego nie przedstawił ich dziekanowi i nam?   Napisałem, że dziekan był skory do usuwania studentów. Na moim roku studiowało dwóch kolegów Skowronków, jeden wysoki i szczupły, drugi niski i dobrze zbudowany. Przysadzistemu dziekan zaproponował przeniesienie na studia rolnicze. Nie był to przypadek odosobniony. Nie pierwszy i nie ostatni.
Ostatnim przypadkiem byłem ja. Tolek Kruczkowski, kolega z roku udzielający się w ZSP został poproszony przez dziekana na rozmowę. Aleksander Litwin zakomunikował mu, że zostanę przeniesiony do SGGW. Z szokowany, opowiedział mi przebieg rozmowy.
- Tolku, to są niestosowne żarty.
- Przysięgam, że mówię prawdę.
- Powtórzysz to publicznie?
Proszę mi wybaczyć, ale muszę, nieskromnie, o tym napisać. Na roku cieszyłem się zaufaniem. Przez jedną kadencję byłem nawet sekretarzem OOP PZPR, na wydziale. Koleżanki i koledzy przychodzili do mnie z bardzo osobistymi problemami. Wielu osobom pomogłem. Kilku studentów z młodszego roku przyszło np. ze skargą, bo ich kolega nazwał Mickiewicza klerykałem. Ów kolega skończył USP. Podziękowałem im za zaufanie. Kiedy wy- tłumaczyłem -chodziliście do bibliotek i teatrów, nasz kolega fedrował węgiel w kopalni. Proszę, nie obrażajcie się na niego, powinniście mu raczej pomóc. Inny pojawił się wystraszony, bo dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach zaciągnęło go do prywatnego mieszkania i przesłuchało. Pytali skąd ma takie kolorowe skarpetki, czy ma rodzinę za granicą, czym się krewni tam zajmują? W szarości tamtych czasów kolorowe skarpetki budziły nieufność…A bikiniarze byli wyśmiewani.
Pewno dziekan nie spodziewał się, że jego rozmowa wywoła oburzenie. Do mojego protestu przyłączyli się asystenci, wsparli mnie wszyscy, doskwierały im bowiem arbitralne rządy dziekana, bronił ZMP, organizacja partyjna i komitet uczelniany partii. Dziekan Litwin musiał opuścić Wydział.
Po październiku 1956 roku twierdził, że usunęli go stalinowcy!



środa, 6 grudnia 2017

NA ODCHODNE (studia)

Ciężko mi idzie dokończenie wspomnień zatytułowanych „Na odchodne”.  Lata lecą, a sił coraz mniej. Wracam do pisania ze stanowczym postanowieniem : muszę dokończyć.                                                                                                 Przyjechałem do Warszawy z maturą i dyplomem „Przodownika nauki i pracy społecznej.” Dyplom zwalniał mnie od zdawania egzaminu, mogłem wybrać dowolny kierunek studiów, na każdej uczelni. Pełen nadziei i zapału zderzyłem się z prawdziwym życiem. Po kilku dniach pobytu w murach Uniwersytetu Warszawskiego zostałem zaproszony na rozmowę przez prodziekana Wydziału Dziennikarskiego pana, Kowalewskiego. Zaproponował mi zmianę kierunku studiów.
Zdziwiony zapytałem, dlaczego? Rozmowa miała następujący przebieg.
Pan Kowalewski : dziennikarstwo jest bardzo trudnym zawodem, wymaga dużego wysiłku i poświęcenia.
Ja : sądzi pan, że nie podołam?
Pan Kowalewski : dziennikarstwo wymaga specyficznych umiejętności i doświadczenia, pisanie jest sztuką…
Ja : W „Nowej Wsi” zamieścili mój artykuł, pisali o mnie w „Sztandarze Młodych”. Odnoszę wrażenie, że pan dziekan przeoczył te publikacje. Wybrałem ten kierunek i nie mam zamiaru go zmieniać.
Prawdziwą przyczyną rozmowy był mój ojciec, przebywający w Anglii. Nie dostałem akademika ani stypendium. Przez pierwszy semestr pomieszkiwałem (na waleta)w akademiku na Pl. Narutowicza u Zygmunta Orłowskiego, kolegi który rok wcześniej rozpoczął studia w Warszawie, zdarzało się, że nocowałem na Dworcu Głównym, gdy nie udało mi się przechytrzyć pilnujących wejścia do akademika. Z powodu ojca pewien student z Wydziału Filologii Polskiej usiłował usunąć mnie ze studiów, uznał bowiem, że jestem wrogiem klasowym. Sam ukończył USP (Uniwersyteckie Studium Przygotowawcze) utworzone dla zdolnych, młodych robotników, którzy nie mieli matury. Mój prześladowca był rzeczywiście utalentowany, bo został profesorem polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Obronił mnie przyjaciel, Henryk Kacała, też po USP, wywodzący się z robotniczej rodziny komunistycznej.
Moi nowi przyjaciele, Julian Bartosz i Jan Czapczyński, pochodzenie społeczne mieli właściwe, ale podobnie jak ja nie dostali przydziału do akademika. Wpadliśmy na pomysł. W tamtych czasach dość ryzykowny i wybraliśmy się do pełnomocnika ministra do spraw studenckich. Nie z prośbą. Postanowiliśmy zająć jego wytworny gabinet. Czekaliśmy na korytarzu sporo czasu aż dostojnik wyjdzie z gabinetu. Wtedy mimo bohaterskiej postawy sekretarki, która własnym ciałem blokowała drzwi, wtargnęliśmy do gabinetu, usadowiliśmy się w wygodnych fotelach, wyciągnęliśmy skrypty i czekaliśmy aż pełnomocnik wróci. Wrócił i zażądał abyśmy natychmiast opuścili gabinet. Oświadczyliśmy, że opuścimy to przytulne pomieszczenie, jeśli przydzieli nam miejsca w akademiku. Wezwał strażników, którzy natychmiast nas usunęli. Oporu wielkiego nie stawialiśmy, ale darliśmy się tak głośno, że drzwi sąsiednich pokoi otworzyły się, a pracownicy obserwowali nas z pewną dozą  sympatii. Jeden z nich skinieniem ręki przywołał nas i zaprosił do pokoju. Był to zastępca pełnomocnika ministra. W krótkich słowach poinformował nas, iż wie, że w niektórych akademikach są wolne miejsca, a nawet pokoje. Jeśli panowie znajdziecie coś dla siebie natychmiast dam wam przydziały. Następnego dnia nie poszliśmy na zajęcia. W akademiku na ulicy Grenadierów znaleźliśmy wolny pokój. Kierownik okazał się człowiekiem życzliwym i sympatycznym. Na kartce papieru napisał, że ma wolny pokój, przystawił nawet pieczątkę. Pojechaliśmy na ul. Polną, a zastępca pełnomocnika dał nam przydziały na urzędowych drukach. Byliśmy w siódmym niebie!

Zdjęcia 1 Maja 1952 rok.





niedziela, 26 listopada 2017

Z ZIMNĄ KRWIĄ...

Bogdan Rymanowski w długiej, wieczornej rozmowie z panem Andrzejem Sebastianem Dudą, z zimną krwią odsłonił przed nami walory intelektualne, polityczne i pozycję, jaką zajmuje w państwie pierwszy obywatel Rzeczpospolitej. Pan prezydent żalił się, że minister Antoni Macierewicz lekceważy „głowę państwa”, zaś pan Jarosław Kaczyński, prezes PiS, samozwańczy władca, nawet nie przysyła mu projektów ustaw. Słuchając wynurzeń pana A.S. Dudy współczułem mu po ludzku.
Nie uwierzyłem jednak w zapewnienia, że Pierwsza Dama, (osoba inteligenta i błyskotliwa w kampanii wyborczej) spotyka się z kim chce i nie wypowiada się w kwestiach politycznych z własnej woli.

Rozbawiła mnie natomiast rola, jaką odegrał pan prezydent we wskrzeszeniu „URSUSA” ukrzyżowanego przez jego obóz polityczny.

piątek, 17 listopada 2017

CHŁOPCY ROZBIURKOWCY

Czy jest to zbieg okoliczności, przypadek, że tego samego dnia trzej wicepremierzy : Piotr Gliński, Jarosław Gowin i Mateusz Morawiecki entuzjastycznie wyrazili chęć rozebrania PAŁACU KULTURY i NAUKI w Warszawie? Wsparł ich wiceminister wojny, półgłówek niedouczony, oznajmiając, że saperzy gotowi są natychmiast wysadzić budowlę w powietrze. Amerykańska zaś telewizja pokazała, jak w tumanach pyłu PKiN zamienia się w gruzowisko. Wypowiedzi wymienionych dwóch pierwszych wicepremierów nie będę komentował, bo są one bez znaczenia. Nieco czasu poświecę panu wicepremierowi Morawieckiemu, bo to człowiek wszechstronnie wykształcony, radzący sobie nieźle z polską gospodarką, chwalony przez ekonomistów z innych opcji politycznych i poważnych naukowców. Przyznaję, że pan Morawiecki sprawił mi ogromną przykrość, by nie powiedzieć, że wzbudził odrazę. Ten, wydawało się poważny człowiek ledwo skończył 9 lat zaczął myśleć o zburzeniu daru narodów radzieckich. A teraz, gdy dorósł gotów jest własnoręcznie kilka cegiełek wyszarpać ze znienawidzonej budowli. Nie on jeden wielu przed nim piastujących wysokie stanowiska i wielu współpracowników obcych służb specjalnych, przed wyborami zwłaszcza, pałało chęciami zburzenia PKiN, by zdobyć trochę więcej głosów wśród ciemnego ludu.
Pałac Kultury i Nauki w Warszawie od sześćdziesięciu lat służy społeczeństwu polskiemu niepolitycznie i bezideowo. Mieszczą się w jego murach placówki naukowe, edukacyjne i kulturalne, dość wspomnieć o Polskiej Akademii Nauk, teatrach, salach wystawowych i Sali Kongresowej. Tylko garstka seniorów pamięta, że darczyńcą był Józef Stalin. Ale dziś to nic nie znaczy.
Dziwi natomiast i zasługuje na krytykę postawa pana Morawieckiego, który beztrosko i propagandowo pragnie pozbawić społeczeństwo ogromnego majątku, jakby nie miał na co przeznaczyć pieniędzy państwa. O kosztach wyburzenia nie wspominam Nie przeszła mu nawet przez oświeconą łepetynę myśl, by zapytać współobywateli co sądzą o tym barbarzyńskim pomyśle. Jesteśmy prostactwem człowieka wykształconego oburzeni. Wyraziła nasze uczucia w Internecie pani Zdzisława Vozniuk : „Pałac Kultury i Nauki w Warszawie jest także mój. Podarował mi jego kawałek, kawalątko, bratni naród radziecki. Mnie, narodowi polskiemu, a nie pisowi”
Przypominam rządzącym pyszałkom, że Polska nie jest ich własnością. Nie Wam podarowano Pałac Kultury i Nauki tylko nam. Będziemy go bronić przed barbarzyńcami.

środa, 15 listopada 2017

KIM JEST ZDZISŁAW SIPIERA?

KIM JEST ZDZISŁAW SIPIERA?
  Wpadłem wczoraj do Izy ( Izabeli) mojej przyjaciółki z lat młodości (pracowaliśmy razem 13 lat) bom dawno jej nie odwiedzał. Zastałem ją całą w nerwach, usiłowałem wezwać lekarza, ale stanowczo mi zabroniła. Zgodziła się bym pobiegł do apteki po środki uspokajające.
  Gdy po zażyciu kropelek nerwy wróciły do normy zapytałem co się stało?
- Wyobraź sobie, że niejaki Sipiera osobnik nikomu nie znany, (Zdzisław Sipiera – wojewoda mazowiecki) usiłuje ulicę Armii Ludowej nazwać imieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
 - Znając twoje, Izuniu korzenie i poglądy jestem mile zaskoczony, że bronisz ulicy Armii Ludowej.
  - Ależ Mirku, ja bronię prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który spoczywa wśród królów, wykazał się niespotykaną odwagą i nie uląkł się świstu kul putinowskich, na pierwszej linii frontu. Jak można narodowemu bohaterowi przydzielić ulicę Armii Ludowej?  Przecież to nie ulica, a ogryzek ulicy. Co innego, gdyby ulicę Marszałkowską albo Aleje Jerozolimskie uszczęśliwić imieniem Lecha Kaczyńskiego. Słowa złego bym nie powiedziała. Ten, jak mu tam, Sipiera to jakiś dywersant. Dziwię się, że pan Jarosław Kaczyński godzi się na poniżanie własnego braciszka.

 - Masz rację Izo, wiesz, w tej chwili przypomniało mi się pewne zdarzenie w Łodzi z czasów przebrzydłej komuny. Władze centralne poleciły, aby główną ulicę miasta nazwać imieniem generalissimusa Józefa Stalina. Ulica główna w tym mieście to Piotrkowska, a peryferyjna nosiła nazwę Główna. I tę właśnie przemianowano na ulicę Stalina. Czy pan Sipiera nie urodził się aby w Łodzi? 

niedziela, 12 listopada 2017

JAROSŁAW SAMOZWANIEC - ZWYCIĘZCA


  Dlaczego samozwaniec? Bo rządzi państwem bez umocowania prawnego, konstytucja nie przewiduje takiej formy rządów, więc wbrew panującemu przekonaniu, iż w ten sposób uniknie Trybunału Stanu przed Trybunałem go postawią. Konstytucja nie przewiduje bowiem rządów samozwańczych.
  Dlaczego zwycięzca? Wczorajsze święto niepodległości wskazuje na duże, głośne i płomienne poparcie. Płomienne, bo płomienie rozświetlały mroki kaczystowskich manifestacji.
  Panu Jarosławowi Kaczyńskiemu, jak nikomu dotąd, udało się posortować społeczeństwo polskie na gorszych („gorszy sort”) i lepszych obywateli, na tych, którzy stoją tam, gdzie stało ZOMO i skupionych wokół samozwańca, lepszych Polaków. W tym buńczucznym zwycięstwie kryje się robal klęski, historia bowiem, nie tylko nasza, pokazuje, że skłócone narody zawsze klęski ponoszą. Przypomnę w tym miejscu, że konstytucja nie przewiduje takich podziałów. Wręcz przeciwnie głosi, że wszyscy obywatele są równi  wobec prawa.
  Jarosław Kaczyński rządzi państwem wzniecając nienawiść, wykorzystuje w tym celu najniższe instynkty drzemiące w naturze ludzkiej.
  Sprytnie posługuje się w rządzeniu wrogiem, który Polsce zagraża. Prezydent Federacji Rosyjskiej, pan Władimir Putin stał się oficjalnym uosobieniem wroga, straszy się nim dzieci i dorosłych – łatwowiernych, przez całą dobę.
  Pomocnicze role spełniają Niemcy (reparacje wojenne), a ostatnio Ukraińcy.
No i oczywiście strach jest wielkim sojusznikiem rządów samozwańca. W XXI wieku rząd pana Kaczyńskiego zastosował odpowiedzialność zbiorową, odrzuconą przez demokratyczne, cywilizowane państwa. To metoda haniebna. Straszy się demonstrantów przesłuchaniami i rewizjami. W pośpiechu usuwa się sędziów. I oczywiście z niespotykaną zajadłością zwalcza się „komunistów i złodziei” Złodziej jest wszak synonimem komunisty. Ale są też dobrzy komuniści to ci, którzy służą samozwańcowi.

  

sobota, 11 listopada 2017

NA ODCHODNE (podziękowanie NAUCZYCIELOM)

Wracam po przerwie, by zakończyć „NA ODCHODNE”. Mam nadzieję, że tym razem uda mi się dobrnąć do końca. Czasu zostało nie wiele, będzie więc lakonicznie.
  Nauka w liceum w Wieluniu dobiegała końca. Wspomnę tylko, że po maturze, Grażyna Kozubal, wyjechała na studia do Warszawy, a mnie wybrano na przewodniczącego zarządu szkolnego Związku Młodzieży Polskiej. Przybyło mi sporo pracy i jeden obowiązek, musiałem uczestniczyć w posiedzeniach Rady Pedagogicznej Liceum. Czułem się na tych zebraniach nieswojo, odnosiłem wrażenie że nauczyciele też byli skrępowani. Była to wszak nowość w procesie nauczania. Poprosiłem więc pana dyrektora Aleksandra Wiankowskiego, aby mnie zwolnił z tego obowiązku. Odpowiedział, że nie może zmienić zarządzenia ministerstwa. Przewodniczący zarządu powiatowego ZMP, którego prosiłem o zwolnienie potwierdził to, co usłyszałem od dyrektora. Siedziałem więc na tych posiedzeniach cichutko, jak trusia, nie pytany głosu nie zabierałem. Zaobserwowałem jednak coś bardzo ciekawego. Dyrektor Wiankowski bronił zawsze uczniów niesfornych, dziś nazwali ich byśmy „rozrabiakami”.
  Nie sprawdziły się obawy „korespondenta” Sztandaru Młodych, maturę zdałem z wynikiem bardzo dobrym i dyplomem „przodownika nauki i pracy społecznej”, co umożliwiało mi studia na każdej wyższej uczelni bez zdawania egzaminu.
  Często wspominamy z Renią lata nauki w wieluńskim liceum z rozrzewnieniem. Mieliśmy dużo szczęścia, że uczyli nas znakomici profesorowie. Z dźwięcznością wspominamy pana dyrektora Aleksandra Wiankowskiego, człowieka, który jak nikt inny rozumiał uczniów, dodawał nam odwagi i wspierał w chwilach trudnych. Dziękujemy panu profesorowi Michałowi Siemińskiemu (nazywanemu „Śrubką”), bo obiecywał, że przykręci nam śrubkę, ale nigdy tego nie zrobił. Nie musiał, jego lekcje polskiego pokazywały różnorodność i bogactwo ludzkich przeżyć. Rozbudzał w nas ciekawość świata, sprawiał, że po dzwonku, po lekcjach dyskutowaliśmy i poszukiwaliśmy.  Pani profesor Ewelinie Rodzoch, matematyczce, dziękujemy za to, że wbijała do naszych głów, iż nie uczy nas liczyć tylko myśleć, myśleć prawidłowo, bo od tego jest matematyka. Pana profesora Kazimierza Wojciechowskiego („Roslinkę”, tak go nazywaliśmy) uczył nas chemii i biologii ceniliśmy za to, że otwierał przed nami zjawiska i procesy niewidzialne, a swoje wykłady uatrakcyjniał anegdotami z czasów studiów w Petersburgu. Pan Józef Sitnikiewicz był pedagogiem surowym i wymagającym, ale angielskiego uczył znakomicie, a pod jego szorstkością kryła się przemożna chęć nauczenia córek i synów biednych chłopów polskich języka Szekspira i zrozumienia uniwersalnych problemów człowieczych opisywanego w jego dziełach.
Wielkim uznaniem darzyliśmy panią Marię i pana Henryka Grzankowskich. Pani Maria wykładała geografię. Matkowała uczennicom i uczniom. Rad życiowych udzielała i wspierała w chwilach zwątpienia. Pan profesor uczył nas rysunku. Podśmiewaliśmy się trochę z profesora, bo potrafił kilkakrotnie poprawiać rysunek ucznia, za każdym razem inaczej. Zdobyłem się kiedyś na odwagę i powiedziałem profesorowi, że poprawia swój rysunek z poprzedniej lekcji. Nie zdziwił się, wykorzystał moją uwagę do objaśnienia bogactwa świata, jego różnorodności. Pani profesor Maria Hąciowa, Herą przez nas nazywana otwierała przed nami tajemnice czasów minionych, starożytnych państw i kultur. Pod pozorną oschłością czułość i dobroć nam okazywała. Pani profesor Bolesława Karasińska, łacinniczka, młoda, elegancka nie ograniczała się do nudnych deklinacji, wprowadzała nas w świat antycznych Rzymian zachęcała do lektur autorów tamtych czasów.

  Po okropnościach wojny było szczęśliwym zrządzeniem losu mieć takich nauczycieli. Z wiedzą przez nich przekazaną i zasadami moralnymi wyruszyłem do Warszawy, na spotkanie prawdziwego życia…

wtorek, 24 października 2017

PATRYK JAKI, HANNA GRONKIEWICZ-WALTZ, PIOTR GLIŃSKI

Lubię pana Patryka Jakiego. I zapewniam wszystkich Państwa, że ja lewicowiec, nie zwariowałem, jestem trzeźwy i wiem co piszę. Lubię pana Jakiego, bo w przeciwieństwie do ponurego pryncypała swojego, ma radosną twarz, jest inteligentny i piekielnie odważny, porwał się bowiem na panią Hannę Gronkiewicz – Waltz, której doradza sam Duch Święty. Nie wiem tylko czy pani Prezydentka zatrudnia Go (Ducha, a nie Jakiego) na etacie czy umowie śmieciowej? Duch Święty, podobnie jak Patryk Jaki, nie jest zawodowo przygotowany do funkcji powierzonej mu przez panią Hannę Gronkiewicz-Waltz. Sądząc po wynikach (po owocach poznacie ich) spisuje się nie bardzo, bowiem wyspecjalizował się w poczęciach „…i poczęła z Ducha Świętego”, a nie w reprywatyzacji.
Patryk Jaki nęka niewiastę HGW, wzywa do stawienia się przed Komisją, a Ona odmawia przyjścia. Panu Jakiemu życzę sukcesów w dręczeniu Prezydentki. A kiedy osiągnie swój cel zachęcam go (pana Jakiego Patryka), by zabrał się do przesłuchania pana Piotra Glińskiego, ministra i wicepremiera w jednej osobie, który lekką rączką wypłacił prawie PÓŁ MILIARDA złotych arystokracie za to, co od ponad pół wieku było własnością państwa czyli wszystkich OBYWATELI.
Nic więc dziwnego, że nie starcza pieniędzy dla młodych lekarzy, którzy żyją na poziomie pańszczyźnianych kmieciów w dobrach Czartoryskich.

sobota, 21 października 2017

DZIĘKUJĘ CI REDAKTORZE...!!!

Gdyby nie umiłowanie prawdy przez red. Piotra Gadzinowskiego z "Dziennika TRYBUNA" pewno nie dowiedzielibyśmy się o XIX zjeździe KOMUNISTYCZNEJ PARTII CHIN, który trwa właśnie w Pekinie Redaktor Gadzinowski ujawnił to niezmiernie ważne dla świata wydarzenie demaskując przy okazji politykę pana Prezesa PiS, dla którego słowo "komuniści" jest synonimem słowa "złodzieje". Co "ciemnemu ludowi" nad Wisłą wmawia przez 24 godziny na dobę prezes Kurski z "kurwizji". Ciemny lud to kupuje, a prezesi tymczasem pokładają w "komuchach chińskich" wielkie nadzieje : "Jak choćby Centralny Port Lotniczy, elektrownię atomową, nowy port gdański, przekop Mierzei Wiślanej" - ujawnia Gadzinowski i konkluduje "Bez wsparcia komunistów chińskich marzenia pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego o Centralnym Porcie Lotniczym im. Lecha Kaczyńskiego nie ziszczą się." Tyle Redaktor.
Na marginesie XIX zjazdu Komunistycznej Partii Chin pozwolę sobie zauważyć, że w roku 1949, kiedy MAO ZEDONG objął władzę, w Państwie Środka zmarło z głodu ponad milion Chińczyków. Poważni historycy twierdzą, że w tym właśnie roku zakończył się chiński wiek hańby i poniżenia. Upłynęło od tamtego wydarzenia zaledwie 68 lat, Chiny nie tylko zrzuciły jarzmo obcego zniewolenia, stały się drugą potęgą gospodarczą świata. Nie przy pomocy kanonierek i rakiet patriot, a dzięki pracowitości i mądrym rządom sprawowanym (nie bez dramatycznych wydarzeń) przez chińskich komunistów. Jeszcze tylko jeden krok (3-5 lat) a Chińska Republika Ludowa stanie się pierwszą potęgą gospodarczą świata. Państwem umiarkowanego dobrobytu, gdzie nikt nie będzie żył w niedostatku.
Kończę pytaniem-prośbą : kto wydał rozkaz strzelania do demonstrantów na Placu Tiān'ānmén ? Plac Niebiańskiego Spokoju?

środa, 18 października 2017

ROZSZALAŁA DEMOKRACJA

Stwierdzam niniejszym, że demokracja nad Wisłą szaleje. Suweren nie ma dostępu do mediów to korzysta z demokracji bezpośredniej. Oto dowody! Drastycznych fotek nie zamieszczam.


wtorek, 17 października 2017

PRZYPADKI ROZKWITU DEMOKRACJI

Po manifestacji Parasolek rewizje w siedzibach organizacji kobiecych. Media doniosły o przesłuchaniach manifestantów przez policję. Dziś pan prezydent Polski przyjmował z honorami największego demokratę, pana Recepa Tayyipa Erdogana, prezydenta Turcji. Nie ujawniono tematów rozmów. Można się domyślać, że panowie prezydenci wymienili się doświadczeniami w budowaniu demokracji.Każde z tych wydarzeń, widziane oddzielnie, może się zdarzyć w każdym państwie. Widziane razem są nową jakością w rozkwicie demokracji kaczystowskiej.
Wierzycie Państwo w przypadki i zbiegi okoliczności ?

poniedziałek, 16 października 2017

AROGANCJA MONOPARTII

  Pamiętacie Państwo dwie kampanie wyborcze z przed dwóch lat? Na prezydenta, do sejmu i senatu. Na wszelki przypadek przypominam. Kandydat PiS pan, Andrzej Sebastian Duda obiecywał, obiecywał, obiecywał…bez opamiętania i zapewniał, że nie będzie, jak Bronisław Komorowski - notariuszem. Gałęzie wierzby uginały się od gruszek. Nadeszła jesień, gruszki opadły, obietnice pozostały. Jedną pan prezydent spełnił. Nie jest notariuszem, wcielił się w Adriana z kabaretu.
  Pani Beata Szydło, podobnie jak pan Prezydent, nie szczędziła słów krytyki tuskistom. Nie zostawiała suchej nitki na platformersach za lekceważenie obywateli, za to, że wyrzucali do kosza, bez mrugnięcia okiem, miliony podpisów, za oszustwo zielonej wyspy.
  Wystartowała wspaniale. Decyzją o 500+ zawładnęła wyobraźnią suwerena. Dzielnie wspierał panią premierkę wicepremier, Mateusz Morawiecki, inwestycjami zagranicznymi, największym portem lotniczym w Europie i wzrostem wpływów z podatków. Zielona wyspa wyczarowana przez platformersów odpłynęła w niechlubną niepamięć. A ONI, przedstawiciele monopartii, Raj nad Wisłą zapowiadali.
  Aż nadszedł dzień próby. Młodzi lekarze, zwani rezydentami, powiedzieli: sprawdzamy. Ogłosili strajk głodowy. I wtedy wyszło szydło z worka, okazało się, że król jest nagi, a skarbiec pusty. Pani Beata Szydło z niespotykaną arogancją oznajmiła: przerwijcie strajk to będę z wami rozmawiała. Rząd nie ma pieniędzy, dla lekarzy. Ma pieniądze natomiast na komisję smoleńską, na ekshumację zwłok, na tworzenie obrony terytorialnej choć nikt Polsce nie zagraża. Z państwowej kasy finansuje partyjne bilbordy, zmiany nazw ulic, budowę pomników… lista bezsensownych wydatków jest nieskończenie długa.

 Rząd ma pieniądze na sute wynagrodzenia dla szpitalnych kapelanów. Nie ma tylko dla lekarzy. 

poniedziałek, 9 października 2017

RÓŻANIEC CZY PĘTLA?

  Nie zamierzałem wypowiadać się na temat „Różańca do granic”, ale pani Krysia, która pomaga Reni raz w tygodniu sprzątać mieszkanie, dziś nie ukrywała swojego wzburzenia. Dodam, że pani Krysia jest osobą bezinteresownej pobożności, czystej i szlachetnej. Panią Krysię żarliwą katoliczkę i mnie ateistę łączy podziw i szacunek jaki żywimy do papieża Franciszka.
  Dziś pani Krysia wzburzona poddała krytyce hierarchów Kościoła katolickiego w Polsce za sprzeciwianie się papieżowi i uprawianie polityki. Jej zdaniem Matka Boża nie wymaga demonstracyjnego wyznawania wiary, a pokornej zadumy i zrozumienia cierpienia bliźnich. Tymczasem zgromadzone hufce wiernych na granicach państwa miały charakter wojenny. Wierni demonstrowali niechęć do bliźnich innych wyznań. Co jest sprzeczne z nauką Jezusa. W Biblii jest bowiem zapisane, że trzeba miłować bliźniego swego, jak siebie samego, głodnych nakarmić i napoić spragnionych.
  Tyle pani Krysia. Moim zdaniem już  samo zgromadzenie tłumów wiernych na granicach Polski ma polityczną wymowę. Stwarza atmosferę zagrożenia. Tymczasem żaden z sąsiadów naszych Polsce nie zagraża. Co innego jak pan Antoni Macierewicz mówi o zagrożeniu i ściąga do kraju obce wojska, a co innego, gdy czyni to Kościół katolicki ostrzegając przed zagrożeniem ze strony wyznawców islamu. Nie przypadkowo wspomina się w „Różańcu do granic” o bitwie pod Lepanto. Organizatorzy „Różańca do granic” piszą bowiem

  „W święto Matki Bożej Różańcowej (ustanowione po wielkiej bitwie pod Lepanto, gdzie flota chrześcijańska pokonała wielokrotnie większą flotę muzułmańską ratując tym samym Europę przed islamizacją…” Otóż religii katolickiej we współczesnej Europie nie zagraża Islam, a proces laicyzacji. Bowiem Kościół katolicki, z petryfikowany, nie oferuje młodym pokoleniom nic atrakcyjnego lecz nakazy i zakazy. A Kościół katolicki w Polsce pod tym względem zajmuje w Europie pierwsze miejsce. Różaniec na granicach może stać się pętlą. 

niedziela, 8 października 2017

ROZMODLONY.

CO TAM PANIE NA LEWICY? (2)

Zakaz handlu w niedzielę nie zyskał poparcia SLD, połowicznie popiera go PiS - w dwie niedziele handlujemy, w dwie niedziele się modlimy. Panu Bogu świeczka, a Diabłu ogarek. Prawicowe partie- neoliberalne podnoszą larum, że zakaz handlu w niedzielę spowoduje zwolnienia pracowników co jest wierutnym kłamstwem. 
Wnuk mojego przyjaciela, absolwent renomowanej uczelni ekonomicznej, doktor nauk ekonomicznych, gdy go zapytałem czy zakaz handlu w niedzielę spowoduje zwolnienia pracowników zatrudnionych w supermarketach odpowiedział:
- Czy robi pan zakupy w niedzielę?
- Czasami, wracając z Renią ze spaceru, wstępujemy do supermarketu.
- Zakaz handlu w niedzielę sprawi, że zmienicie państwo organizację zakupów. Nie będziecie przecież kupować mniej chleba, artykułów spożywczych i przemysłowych. Zakaz handlu w niedzielę wymusi wzrost zatrudnienia, albowiem konsumpcja się nie zmniejszy, konsumenci zmienią tylko organizację zakupów.
- Pan mnie zadziwia.
- Nie ma w tym nic dziwnego. Jeżeli supermarket zatrudniający np.100 pracowników sprzedaje w ciągu 7 dni 10000 artykułów to będzie musiał zwiększyć zatrudnienie, aby te 10000 artykułów sprzedać w ciągu 6 dni. Przed chwilą powiedział mi pan, że nie będzie mniej kupował. Zakaz handlu w niedzielę jest dla właścicieli supermarketów i sklepów niekorzystny to oczywiste.
SLD, partia, na którą głosuję, szuka różnych rozwiązań, dyskutuje i proponuje : dwukrotne zwiększenie stawki godzinowej za pracę w niedziele i święta, co ma dać pracownikom możliwość wyboru. Innymi słowy SLD też broni interesów kapitalistów. I w ten sposób popełnia błąd, miast wykorzystać fakt, że PiS wspiera pomysł „Solidarności” tylko połowicznie.
Tak się składa, że byłem w swoim życiu prawie we wszystkich cywilizowanych państwach Europy. Wszędzie supermarkety i sklepy w niedzielę są zamknięte. Czynne są tylko sklepy na stacjach benzynowych.
Czyżby liderzy SLD nie bywali za granicą?

czwartek, 5 października 2017

CO TAM PANIE NA LEWICY? (1)

Na lewicy jedność kwiczy. I wszystko wskazuje na to, że się nie pojednają, bo interesy kanapowych liderów są ważniejsze od położenia ludzi pracy. Będę tedy komentował indywidualne poglądy osób, a nie partii. 
Zaczynam od, kojarzonego z SLD, pana dr. hab. prof. Rafała Chwedoruka. Uczony ten mąż wypowiedział się w kwestii reparacji, których PiS zamierza zażądać od Niemiec.Dr hab. prof. R. Ch. już w tytule wywiadu udzielonego Krzysztofowi Lubczyńskiemu (Dziennik TRYBUNA nr 193-194/2017) stwierdza, że żądanie odszkodowań od Niemiec to „Sprawa otwarta, nie absurdalna” W długim wywodzie pan Chwedoruk wylicza przykłady żądań odszkodowań na całym świecie.. Śladowi potomkowie wymordowanych Indian np. w USA żądają odszkodowań. Powołuje się nawet na Namibię, gdzie Niemcy krwawo stłumili w 1904 roku powstanie antykolonialne. Teraz, w ramach reparacji, czaszki pomordowanych Namibijczyków Niemcy zwrócili, ale za szkody nie zapłacili i stwierdza: „Zatem to, co robi obecny polski rząd nie jest niczym nadzwyczajnym”. Uczony Chwedoruk zaznacza nawet, że dziwi go trochę postawa krytyczna lewicy wobec tych roszczeń. 
Mnie zaś dziwi stanowisko pana dr. hab. prof. Rafała Chwedoruka, że sięga aż do Namibii, gdy sytuacja tej niemieckiej kolonii nie ma żadnego podobieństwa do sytuacji Polski. Rząd w Windhuk może domagać się odszkodowań, bo zwrot czaszek to za mało. Nam nie zwrócą, bo…bo zatrudnionym Polakom, za zgodą rządów obu państw, odszkodowania wypłacili, bo rząd Polski Ludowej zrzekł się reparacji, a Polska z inicjatywy Stalina dostała w Poczdamie Ziemie Zachodnie. Niemcy obecne mogą więc powiedzieć: zgoda wypłacimy odszkodowania, ale musicie nam zwrócić Szczecin, Wrocław, Opole…, bo to Niemcy w tamtych granicach napadły i zniszczyły Polskę… I co wtedy?
Dziwi mnie, że pan Chwedoruk nie widzi prawdziwych powodów, dla których PiS wystąpiło z reparacjami. Moim skromnym zdaniem kończy się paliwo anty rosyjskie. Czas mija, a PiS nie udowadnia swoich twierdzeń o katastrofie smoleńskiej i dowodów o zamachu nie przedstawia, bo ich nie ma. Przewodniczący zaś komisji do udowodnienia zamachu, po zainkasowaniu honorarium czmychnął do Ameryki. Rząd pani Beaty Szydło nie żąda ekstradycji uciekiniera, a dzielny prokurator generalny ścigania nie rozpoczyna. A co najgorsze. Putin na Polskę nie napada i nie napadnie, mimo że pan Antoni Macierewicz, jak twierdzi wielu, osłabia polską armię. No to czas rozpętać nastroje antyniemieckie. Słyszę już na przystankach, w tramwajach, na bazarach: „niech Szwaby płacą”. Podobno 60% polskich patriotów popiera żądania PiS, a pan Jarosław Kaczyński zapowiada, że będzie 95 %! Zaś błazen prawicy narodowej Wojciech Cejrowski już wychodzi przed szereg i w telewizji ARD ogłasza, że zwraca Niemcom za odszkodowania Szczecin, bo to miasto nie jest polskie. W tym miejscu pozwalam sobie przypomnieć, że Władysław Gomułka nadał honorowe obywatelstwo Szczecina Nikicie Chruszczowowi, po to, aby Adźubej, zięć Chruszczowa, nie mógł miasta zwrócić Niemcom. Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma żadnych szans, by Niemcy wypłaciły Polsce reparacje wojenne, ale cynicznie rozpętuje dyskusję, bo w ten sposób utrzymuje wyborców. Pan prezes nie zdaje sobie sprawy, że cynizm ma krótkie nogi? 
Pan dr hab. prof. Rafał Chwedoruk nie wie co jest grane?

środa, 4 października 2017

ANACHRONICZNI REFORMUJĄ POLSKĘ

Prawie dwa lata temu ( 25.10.2015) odbyły się wybory do sejmu i senatu. Pamiętacie Państwo trąby zwycięstwa? Przypominam. W Polsce żyło wtedy 37.424.549 obywateli. Liczba uprawnionych do głosowania wyniosła 30.629.150 osób. Z urn wyborczych wyjęto 15. 597.073 karty wyborcze. Na PiS głosowało 5. 711. 687 ( 37.58%) obywateli, a oni już następnego dnia obwieścili, że wybrał ich naród. Zaczęło się, jak wynika z danych Państwowej Komisji Wyborczej, wyżej przytoczonych, od zwykłego szwindelku i tak leci po dziś dzień.
Zaraz po wyborach zasłynął pan prezydent, ułaskawił on bowiem człowieka niewinnego, który otrzymał ważne stanowisko w państwie. Ta nowatorska decyzja spowodowała zdziwienie na całym świecie. Prawo łaski od niepamiętnych czasów stosowali władcy państw wszelakich cesarze, carowie i królowie, prezydenci nawet dyktatorzy. Ale nie zdarzyło się, by ułaskawili niewinnego. Decyzja pana prezydenta potwierdziła głośnie powiedzenie Tadka Strumffa, że „Polak potrafi”!
Nie będę przypominał wszystkich wyczynów „dobrej zmiany”, przywołam tylko decyzję rzeczywistego władcy Polski, który posortował Polaków, bo to ułatwia rządzenie. Powołując się na wolę narodu PiS „unowocześnił” Trybunał Konstytucyjny, znaczy to, że przystosował do własnych partyjnych potrzeb, z upoważnienia „suwerena”, oczywiście. Gdy zaczął dobierać się do praw kobiet, panie wyszły na ulicę z parasolkami i stary kawaler przyhamował.
Próba przystosowania sądów do potrzeb „dobrej zmiany” wywołała protest młodych obywateli. I wtedy stała się rzecz niespotykana. Pan prezydent zastosował weto. „Suweren” zawył z radości, a media przez całe wakacje nie napisały ani słowa o ogórkach. Weto było hitem lata.
Wizytę pana prezesa Jarosława u pana Adriana prezydenta media okrzyknęły jako zmianę ról w polityce. Wielu dało się nabrać. Nawet I prezeska SN pobiegła do pana prezydenta, by swoją obecnością uwiarygodnić uroczystość nie zgodną z prawem. Flirt I prezeski z panem prezydentem nie trwał długo, ale młodzi obrońcy sądownictwa mają kaca, czego nie da się ukryć.


Jedynie wielkie autorytety prawnicze i moralne nie dały się nabrać. Profesorowie Ewa Łętowska, Monika Płatek, Adam Strzębosz, Wojciech Sadurski, Andrzej Zoll, Marek Safjan i wielu, wielu innych ostrzegają, krytykują, wzywają do opamiętania. Anachroniczni uzdrawiacze państwa ogłuchli. Nie słuchają ludzi wybitnych, lekceważą protestujących, olewają młode Polki i młodych Polaków, poniżają osoby zasłużone dla Polski. Pozbawieni wyobraźni nie przewidują, że koniec będzie dla nich bardzo bolesny.

niedziela, 17 września 2017

SZWAJCARIA - MAŁY WIELKI KRAJ MNIEJSZOŚCI

Mały kraj, bo terytorium niewielkie choć piękne. Liczbą ludności Szwajcaria też nie imponuje. Ponad osiem milionów ludzi żyje w śród gór z tego ponad dwa miliony to przybysze ze wszystkich zakątków świata. Można też napisać, że Szwajcaria to kraj mniejszości, bo nie ma tu siły dominującej. 
Cztery języki uznane są za urzędowe, ale mieszkańcy Szwajcarii mówią także innymi językami: Według spisu powszechnego ludności z 2000 roku ponad 600.000 ludzi mówi w Szwajcarii siedmioma innymi językami, dziś języków ojczystych jest więcej. Szwajcaria nie należy do UE, ale zaoferowała przyjęcie 5000 uchodźców.
Nie ma tu dominującej religii i partii politycznej.
Na czym zatem polega wielkość i siła Szwajcarii? Wyjaśnia to konstytucja. W preambule konstytucji (196 artykułów, polska -243 art.) czytamy: „…wolny jest tylko ten, kto korzysta ze swej wolności … siłę narodu mierzy się dobrem słabych”.
W kolejnych artykułach konstytucja uznaje różnorodność za walor, a nie wadę. Można w niej przeczytać, że władze państwa, administracja i obywatele działają w dobrej wierze. Polityk, który usiłowałby podzielić obywateli na gorszych i lepszych zostałby uznany za wariata. Bowiem wszyscy obywatele są równi i mają takie same prawa. A w kwestiach najważniejszych dla państwa wypowiadają się w referendach.
Konstytucja gwarantuje pomoc obywatelom najsłabszym, chorym i niepełnosprawnym.
Najwyższym dobrem w Szwajcarii jest konstytucja właśnie, która nakreśla granice wszelkiej działalności instytucji, administracji i obywateli.
Wspomnę o dwóch ostatnich referendach. Szwajcarzy wyrazili w referendum zgodę na to, by ich podsłuchiwano w związku z zagrożeniem terrorystycznym. To wskazuje, jakim zaufaniem darzą władzę państwa. I odrzucili w referendum projekt płacy podstawowej, który przewidywał, że każdy obywatel otrzymuje z budżetu państwa 2500 franków miesięcznie.
U nas, gdy tylko rząd pokona sądy zacznie się majstrowanie nad konstytucją, dlatego uznałem, że relacje z pobytu w Szwajcarii powinienem zacząć od konstytucji szwajcarskiej. Na zakończenie drobiazg. Zapytałem młodych prawników w Bernie, gdzie mogę kupić konstytucję.
Podali mi adres księgarni, w której otrzymałem najważniejszy dokument państwa za darmo.
Zapraszam na spacer po Bernie.