piątek, 15 grudnia 2017

NA ODCHODNE (egzaminy)

Zbliżam się do końca studiów, więc kilka słów o egzaminach. Egzaminy to są dopiero przeżycia, stresy, giełdy, radość i poczucie klęski. Na szczęście nie oblałem ani jednego egzaminu, ale grozę klęski przeżyłem i do dziś nie mogę się od niej uwolnić. Ale o tym na końcu.
Mieszkanie w akademiku ułatwiało naukę, przygotowywaliśmy się w swobodnie dobieranych grupach i razem zdawaliśmy. Zależało to od przeprowadzającego egzamin.
Egzamin z państwa i prawa u profesora Biskupskiego dawaliśmy w czwórkę. Na pytanie co to jest państwo, odpowiedziałem jednym słowem : „dubinka” (kij dębowy), bo pamiętałem, że profesor posługiwał się tym leninowskim określeniem z lubością. Kolegów „pomaglował”, a mnie już żadnych pytań nie zadał. Dopiero po wyjściu na korytarz zobaczyłem, że za jedno słowo dostałem piątkę! To się nazywa szczęście.
U profesor Janiny Kotarbińskiej logikę zdawało się w dwóch etapach. Najpierw u asystenta, a dopiero potem u pani profesor. Odpowiadaliśmy właśnie u asystenta, gdy wywołano go do telefonu. Na biurku leżał otwarty zeszyt z naszymi nazwiskami. Przy moim dopisek : „w czasie wykładu podszczypywał studentkę.” Strach padł na mnie paraliżujący. Wszyscy dostaliśmy trójki.
 Pani profesor zapytała każdego z nas czy jesteśmy zadowoleni z ocen. Koledzy odpowiedzieli, że nie, ja odpowiedziałem twierdząco. Pani profesor nie zadała mi pytania, kolegom postawiła czwórki. Zosia koleżanka z naszej grupy była dziewczyną pulchniutką, miłą, uśmiechniętą, uosobieniem kobiecości. Z pewnością uszczypnąłem ją w czasie wykładu, co nie uszło uwagi asystenta Peltza.
Do egzaminu z filozofii przygotowywaliśmy się przez kilka dni. Dyskusje i spory przebiegały burzliwie. Janek z filozofii był najlepszy. Zdawaliśmy u Leszka Kołakowskiego, nie miał jeszcze tytułu profesorskiego, ale już wtedy słynął z ogromnej wiedzy i surowych wymagań. Przed żadnym egzaminem na giełdzie nie zgromadziło się tylu studentów. Kołakowski egzaminował indywidualnie. Janek, jako najlepszy na roku znawca filozofii poszedł pierwszy. Gdy po wyjściu z egzaminu otworzył indeks o mało nie zemdlał, albowiem dostał ocenę niedostateczną. Powiało grozą. Wchodziłem na egzamin, jak na szafot.
Leszek Kołakowski poprosił o omówienie pięciu dowodów świętego Tomasza z Akwinu na istnienie Boga. Szło mi dobrze, ale po czwartym dowodzie, poczułem w głowie absolutną pustkę. Powiedziałem więc  zdesperowany, że więcej grzechów nie pamiętam. Kołakowski poprosił o indeks… po wyjściu z pokoju zobaczyłem wpis : „bardzo dobrze”. I jak tu nie wierzyć w cuda!
Roman Karst wykładał na naszym wydziale literaturę powszechną. Na jego błyskotliwe, dwugodzinne wykłady ściągały tłumy. Po godzinie ogłaszał piętnastominutową przerwę na papierosa. Na jednej z przerw udało mi się przecisnąć do Profesora i wziąć udział w dyskusji. Zdążyłem wypowiedzieć, że przeczytałem dobra książkę… i w tym momencie Profesor mi przerwał.
- Niech pan nie czyta dobrych książek.
- Zdziwiony zapytałem, dlaczego?
- Bo nie starczy panu czasu na bardzo dobre.
Wykłady z literatury radzieckiej profesor Karst zainaugurował anegdotą o Ilji Erenburgu, który nie był lubiany w ZSSR, a w jednej ze swoich książek użył sformułowania „boląca pustka”. Krytyk z „Litieraturnoj  Gaziety” kąśliwą recenzję z książki zakończył pytaniem: jak może boleć pustka?
Ilja Erenburg też odpowiedział pytaniem: a czy was towarzyszu nigdy nie bolała głowa?
Egzaminy zdawaliśmy u profesora w domu. Jego śliczna córeczka uratowała przed klęską sporo zdających, na jej prośbę Profesor zawsze poprawiał ocenę.

Mnie nie uratowała, albowiem na pytanie co Artamonow w nocy robił z kochanką, odpowiedziałem: przypuszczalnie to co pan z żoną. Wyleciałem z pokoju na zbity pysk. Słusznie. Uratowali mnie asystenci Profesora, którego kornie i szczerze przeprosiłem. Moją wiedzę ocenił na 4+. Profesor miał litościwe serce.

środa, 13 grudnia 2017

NA ODCHODNE (brygada żniwna)

Profesora, Karola Modzelewskiego w czasach jego młodości (1955 r.) wysłano na brygadę żniwną do PGR, gdzie zobaczył „...wielkie majątki ziemskie w stanie kompletnego upadku…” „Spaliśmy w prymitywnych barakach na zapchlonych siennikach, ale nie przyjechaliśmy przecież do eleganckiego hotelu, a z plagą pcheł walczyliśmy, paląc i wymieniając słomę.” Przytoczyłem fragmenty z książki „Zajeździmy kobyłę historii, wyznania poobijanego jeźdźca” , by wyrazić mu współczucie, że miał pecha, bo ja dwa lata wcześniej (1953 r.) w towarzystwie koleżanki z roku, nie przymuszany przez nikogo pojechałem do PGR-u w powiecie węgorzewskim, gdzie miałem doskonałe warunki i miesiąc ciekawych wakacji. W tym samym czasie, Renia, (Wydział Filologii Polskiej UW) też z własnej woli, znalazła się w PGR, gdzie przeżyła nawet, o tym nie wiedząc, spotkanie z ministrem Państwowych Gospodarstw Rolnych.
O przygodzie Reni i mojej serdecznej koleżance za chwilę. Teraz kilka słów o zachowaniu żniwnych koleżanek i kolegów z różnych uczelni i środowisk, znających wieś z literatury. Dla nich wszystko w tym PGR było egzotyką, ja urodzony i wychowany na wsi czułem się jak w domu, a kierownik gospodarstwa powierzył mi nawet traktor, którym dokonywałem podorywek ściernisk. 
Spaliśmy w czystych pomieszczeniach, a posiłki nie różniły się od tych, które przygotowywała moja babcia, Józefa  Grudzińska, w Strzałkowie.
Renia Krzysztofińska, moja sympatia wiązała snopki w innym PGR. Pewnego dnia w samo południe, gdy słońce prażyło niemiłosiernie brygada studencka zrobiła sobie przerwę i właśnie w tym momencie na polnej drodze pojawiło się kilka czarnych limuzyn. Renia nie pamięta czy były to czarne wołgi, bo motoryzacja nigdy ją nie interesowała. Pamięta natomiast, że z samochodów wysiadło kilku mężczyzn w czarnych garniturach, a najwyższy z nich ryknął: do roboty darmozjady i leniuchy. Ledwo skończył Renia wstała ze snopka i odpowiedziała: jest pan źle wychowanym człowiekiem, bo zamiast powiedzieć dzień dobry wymyśla nam od darmozjadów. Nie jest to pana folwark… w tym momencie dostrzegła, że mężczyźni stojący za wysokim dają jej znaki, by przestała mówić. To ją rozsierdziło jeszcze bardziej i wygarnęła wysokiemu co o nim myśli. Zapytana o nazwisko przedstawiła się i powiedziała, gdzie studiuje.
Kurz jeszcze nie opadł po odjeżdżających samochodach, gdy dowiedziała się, że obraziła ministra PGR, Hilarego Chełchowskiego. Po powrocie na uczelnię  rektor Uniwersytetu Warszawskiego, pan Stanisław Turski zaprosił Renię na rozmowę, wysłuchał relacji, westchnął głośno i życzył Reni dobrych ocen na egzaminach.
Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tu, że wiele koleżanek z roku darzyło mnie zaufaniem. Renia mówiła, że jestem „babskim sołtysem”. Przychodziły do mnie po porady, zwierzały się ze swoich przeżyć i kłopotów. Darzyły mnie zaufaniem, bo umiałem słuchać i nikomu nie powtarzałem naszych rozmów. Jedna, bardzo piękna koleżanka, podarowała mi nawet swoje zdjęcie z dedykacją „Najmilszemu koledze z wydziału. Weronika” Imię jest nieprawdziwe. Do dziś przechowuję je w albumie. Mniej urodziwe koleżanki trochę jej dokuczały, a ja często ją broniłem. Przed zakończeniem roku akademickiego właśnie, pochodząca z rodziny robotniczej, nie najlepiej sytuowanej, zapytała mnie jak będę spędzał wakacje? Odpowiedziałem, że wybieram się na brygady żniwne. Mogę z tobą jechać?
 Wyruszyliśmy razem do PGR-u na żniwa i nasza przyjaźń trwała do końca studiów. Minęły lata. Pewnego dnia dowiedziałem się o spotkaniu autorskim mojej pięknej koleżanki. Kupiłem natychmiast książkę. Kiedy skończyła swoją opowieść podszedłem z książką prosząc o autograf. Zorientowałem się, że mnie nie poznała.
- Weroniko, nie poznajesz mnie?
- Nie, jak się nazywasz?
- Chrzanowski
- To ty mnie wysłałeś na żniwa do PGR-u!
Zaniemówiłem. Mój przyjaciel z czasów studiów, gdy mu powtórzyłem rozmowę, pocieszył mnie: nie przejmuj się, teraz wielu beneficjentów Polski Ludowej twierdzi, że straszliwie cierpiało za PRL.






wtorek, 12 grudnia 2017

ŁZY WZRUSZENIA...

Premier, pan Mateusz Morawiecki swoim wystąpieniem wzruszył mnie do łez. Zapowiedział bowiem koniec walk polskich plemion, obiecał, że nie będę obywatelem gorszego sortu tylko pełnoprawnym Polakiem, że moje wnuki nie będą poniżane w Londynie i wrócą do ojczyzny sprawiedliwej. Niech Bóg błogosławi Panu, premierze Morawiecki w dziele jednoczenia Polaków. Dziękuję, że zrywa Pan z obłędną polityką Jarosława Samozwańca, która podzieliła obywateli.
Oczekuję, że położy Pan kres pustoszeniu miast polskich, że troglodyci nie będą zmieniać ulicy Stefana Okrzei, Leona Kruczkowskiego, Armii Ludowej… Cieszę się, że państwo, którego jest Pan nowym premierem wzbogaci Europę polskimi wartościami i na zasadzie wzajemności skorzysta z osiągnięć lepiej od nas rozwiniętych krajów. Oczekuję, że zniesie Pan kołtuńskie wprowadzenie recept na tabletkę „dzień po.” Mówił Pan tak pięknie o kobietach, o rodzinie. Spodziewam się, że Pana rząd przywróci refundację in vitro. 
Wzruszył mnie Pan wspominając w swoim wystąpieniu o ojcu, mamie i cioci. Tatuś Pana, Panie premierze jest ode mnie młodszy o dziesięć lat, mam więc nadzieję, że uszanuje Pan życie mojego taty (walczył w armii generała Maczka i mojego stryja, który walczył w armii generała Berlinga). Dwaj bracia szli do Polski z różnych stron świata. Żarliwe wezwanie do jedności Polaków daje mi nadzieję, że uszanuję Pan także mój trud, jaki wniosłem do budowy Pana i mojej Ojczyzny.                                                                                                                             Z niespotykaną, u rządzących, wrażliwością mówił Pan o estetyce miast,
o wygodzie życia w wielkich skupiskach, o ich historii i pokoleniach, które te miasta wznosiły i odbudowywały. Mogę więc mieć nadzieję, że powstrzyma Pan barbarzyńców i nie dopuści do zburzenia PKiN, który jest cząstką naszej kultury.
Przedstawił Pan w swoim wystąpieniu wizję Polski szczęśliwej, z polskim kapitałem działającym pod rządami mądrego państwa,  albowiem neoliberalizm nie rozwiązał społecznych problemów. Co do spustoszeń poczynionych przez  neoliberalizm mogę się z Panem zgodzić. Natomiast kapitalizm, jak wszystkie poprzedzające go ustroje kiedyś się skończy.
Mimo wszystko życzę Panu sukcesów.
Niech pański Bóg, Panie premierze, doda Panu siły i odwagi i niech ma Pana w opiece.  Kończę prośbą, niech Pan nie zapomina, jak skończyła pani Beata Szydło i weźmie sobie do serca przemówienie pana Ryszarda Terleckiego, wicemarszałka i szefa Klubu PiS.


poniedziałek, 11 grudnia 2017

TEATRZYK KUKIEŁEK

Tego jeszcze nie było. Jarosław Samozwaniec zafundował nam widowisko zajebiście nowatorskie. Prześliczny teatr kukiełek, żałosny i śmieszny zarazem. Pan prezydent zaprzysiągł nowy rząd w starym wydaniu. Dotychczasowa premierka została przemianowana na wicepremierkę, do kuchni nie wróciła. Nie dostała jednak teki. Mam nadzieję, że miłośnicy i wielbiciele zrobią ściepkę i kupią jej jakąś teczkę. Pan wicepremier został premierem i zamierza dokonać natychmiastowej chrystianizacji zdemoralizowanej Europy. Hufce bojowe przygotuje zapewne człowiek stosujący ubeckie metody, któremu pan prezydent rąsię uścisnął, wręczył nowogrocką nominację i przysięgę przyjął.                                                                                                                 I ja mam szanować takiego prezydenta?
Animator tego widowiska robi sobie z nas jaja, jaja rządowe.