Zbliżam się do
końca studiów, więc kilka słów o egzaminach. Egzaminy to są dopiero przeżycia,
stresy, giełdy, radość i poczucie klęski. Na szczęście nie oblałem ani jednego
egzaminu, ale grozę klęski przeżyłem i do dziś nie mogę się od niej uwolnić.
Ale o tym na końcu.
Mieszkanie w
akademiku ułatwiało naukę, przygotowywaliśmy się w swobodnie dobieranych
grupach i razem zdawaliśmy. Zależało to od przeprowadzającego egzamin.
Egzamin z państwa
i prawa u profesora Biskupskiego dawaliśmy w czwórkę. Na pytanie co to jest
państwo, odpowiedziałem jednym słowem : „dubinka” (kij dębowy), bo pamiętałem,
że profesor posługiwał się tym leninowskim określeniem z lubością. Kolegów
„pomaglował”, a mnie już żadnych pytań nie zadał. Dopiero po wyjściu na
korytarz zobaczyłem, że za jedno słowo dostałem piątkę! To się nazywa
szczęście.
U profesor Janiny
Kotarbińskiej logikę zdawało się w dwóch etapach. Najpierw u asystenta, a
dopiero potem u pani profesor. Odpowiadaliśmy właśnie u asystenta, gdy wywołano
go do telefonu. Na biurku leżał otwarty zeszyt z naszymi nazwiskami. Przy moim
dopisek : „w czasie wykładu podszczypywał studentkę.” Strach padł na mnie
paraliżujący. Wszyscy dostaliśmy trójki.
Pani profesor zapytała każdego z nas czy
jesteśmy zadowoleni z ocen. Koledzy odpowiedzieli, że nie, ja odpowiedziałem
twierdząco. Pani profesor nie zadała mi pytania, kolegom postawiła czwórki.
Zosia koleżanka z naszej grupy była dziewczyną pulchniutką, miłą, uśmiechniętą,
uosobieniem kobiecości. Z pewnością uszczypnąłem ją w czasie wykładu, co nie
uszło uwagi asystenta Peltza.
Do egzaminu z
filozofii przygotowywaliśmy się przez kilka dni. Dyskusje i spory przebiegały
burzliwie. Janek z filozofii był najlepszy. Zdawaliśmy u Leszka Kołakowskiego,
nie miał jeszcze tytułu profesorskiego, ale już wtedy słynął z ogromnej wiedzy
i surowych wymagań. Przed żadnym egzaminem na giełdzie nie zgromadziło się tylu
studentów. Kołakowski egzaminował indywidualnie. Janek, jako najlepszy na roku
znawca filozofii poszedł pierwszy. Gdy po wyjściu z egzaminu otworzył indeks o
mało nie zemdlał, albowiem dostał ocenę niedostateczną. Powiało grozą.
Wchodziłem na egzamin, jak na szafot.
Leszek Kołakowski
poprosił o omówienie pięciu dowodów świętego Tomasza z Akwinu na istnienie
Boga. Szło mi dobrze, ale po czwartym dowodzie, poczułem w głowie absolutną
pustkę. Powiedziałem więc zdesperowany,
że więcej grzechów nie pamiętam. Kołakowski poprosił o indeks… po wyjściu z
pokoju zobaczyłem wpis : „bardzo dobrze”. I jak tu nie wierzyć w cuda!
Roman Karst wykładał
na naszym wydziale literaturę powszechną. Na jego błyskotliwe, dwugodzinne
wykłady ściągały tłumy. Po godzinie ogłaszał piętnastominutową przerwę na
papierosa. Na jednej z przerw udało mi się przecisnąć do Profesora i wziąć
udział w dyskusji. Zdążyłem wypowiedzieć, że przeczytałem dobra książkę… i w
tym momencie Profesor mi przerwał.
- Niech pan nie
czyta dobrych książek.
- Zdziwiony
zapytałem, dlaczego?
- Bo nie starczy
panu czasu na bardzo dobre.
Wykłady z
literatury radzieckiej profesor Karst zainaugurował anegdotą o Ilji Erenburgu,
który nie był lubiany w ZSSR, a w jednej ze swoich książek użył sformułowania
„boląca pustka”. Krytyk z „Litieraturnoj
Gaziety” kąśliwą recenzję z książki zakończył pytaniem: jak może boleć
pustka?
Ilja Erenburg też
odpowiedział pytaniem: a czy was towarzyszu nigdy nie bolała głowa?
Egzaminy
zdawaliśmy u profesora w domu. Jego śliczna córeczka uratowała przed klęską sporo
zdających, na jej prośbę Profesor zawsze poprawiał ocenę.
Mnie nie
uratowała, albowiem na pytanie co Artamonow w nocy robił z kochanką,
odpowiedziałem: przypuszczalnie to co pan z żoną. Wyleciałem z pokoju na zbity
pysk. Słusznie. Uratowali mnie asystenci Profesora, którego kornie i szczerze
przeprosiłem. Moją wiedzę ocenił na 4+. Profesor miał litościwe serce.