niedziela, 17 listopada 2013

ZYGMUNT GOLAŃSKI

Pierwszy raz zobaczyłem go sześćdziesiąt jeden lat temu, na długim korytarzu Domu Słowa Polskiego, gdzie mieściła się redakcja Trybuny Ludu. Wysoki, szczupły, przystojny mężczyzna szedł zdecydowanym krokiem w kierunku sali zebrań. Pośpieszyłem za nim niemal intuicyjnie, było to dla mnie, praktykanta, pierwsze zebranie redakcji. Za długim stołem redakcyjnym zobaczyłem znanych wówczas dziennikarzy (Artymowską, Rawicza, Wolickiego), a wśród nich osoby prowadzące zajęcia na moim wydziale.
Redaktor naczelny, Leon Kasman, udzielił głosu mężczyźnie, za którym podążałem korytarzem. Zygmunt Golański – kierownik działu łączności z czytelnikami, listów i interwencji - informował zebranych o listach, które w ostatnim tygodniu wpłynęły do redakcji i jakie sprawy poruszali w nich czytelnicy.
Nie pomyślałem wtedy, że poznam go osobiście, a nasza znajomość przerodzi się w wieloletnią przyjaźń.
Zygmunt Golański urodził się w 1920 roku we wsi Jurkowice, na sandomierzczyźnie. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędził w Klimontowie, gdzie jego rodzina zamieszkiwała od wieków. Liceum, kończył i maturę zdawał na tajnych kompletach, uczestnicząc jednocześnie w kursach podchorążówki. Zwrócił na siebie uwagę wykładowców, z ich rekomendacji Komenda Główna Batalionów Chłopskich nadała mu pseudonim "Boruta" i powierzyła dowództwo oddziału partyzanckiego w powiecie garwolińskim. We wsi Augustówka odniósł zwycięstwo nad przeważającą liczebnie formacją niemiecką, lepiej uzbrojoną i zahartowaną w likwidacji polskich partyzantów.Po zakończeniu wojny opisano oddział Boruty w kilku książkach. Osobistą relację przekazał z Augustówki Stanisław Jastrzębski w "Zaczęło się pod Arsenałem".
Nie zamierzam opisywać tej bitwy, nie znam się na wojaczce, wspominam o niej dla ukazania sylwetki polskiego patrioty.
Mineło wiele lat od momentu, gdy zobaczyłem go pierwszy raz, spotkaliśmy się, jako koledzy dziennikarze. Z czasem zawodowa znajomość przerodziła się w przyjaźń. Zygmunt współredagował "Łowca Polskiego", a ja na łamach pisma głosiłem słowo z "Mojej ambony", na 13 stronie. Rychło się okazało, że mamy wspólnych znajomych. Z Romanem Bratnym, Michałem Issajewiczem, Dominikiem Horodyńskim, Ryszardem Frelkiem zdarzało nam się wspólnie polować i biesiadować. W dyskusjach wyróżniał się trafnością i zwięzłością wypowiedzi. Nie było w nim nic z aktora, jego przeszłość poznawałem długo i fragmentarycznie. O tym, że był w partyzantce dowiedziałem się właśnie w czasie jakiejś biesiady. Wojną niezbyt się interesowałem więc ta wiedza mi wystarczała.
Pewnego dnia Zygmunt zadzwonił do mnie pytając czy nie podwiózłbym go samochodem do Augustówki, na obchody rocznicowe, związane z jego partyzanckim oddziałem?
- Wiesz - wyjaśnił - po części oficjalnej odbędzie się biesiada, będę musiał wypić, mam nadzieję, że się dla mnie poświęcisz.
Zgodziłem się bez problemu, wszak przyjaźń zobowiązuje.
Na uroczystość przybyły władze powiatowe, które zajęły miejsce na podium. Mój przyjaciel, człowiek skromny, stanął na samym skraju elity. Ja zaś wmieszałem się w tłum mieszkańców Augustówki i przybyszów z okolicznych wsi, którzy zgromadzili się licznie wokół podium.
Wysłuchałem trzech oficjalnych, patriotycznych przemówień sławiących dzielność, odwagę i hart ducha partyzantów z Batalionów Chłopskich. Sądziłem, że oficjalna część uroczystości dobiega właśnie końca, gdy z tłumu rozległ się głos: widzę tu komendanta, może by opowiedział jak przebiegała bitwa ze Szkopami. Wszystkie głowy stojących na podium zwróciły się w stronę komendanta, mojego przyjaciela, Zygmunta Golańskiego. W tym właśnie momencie dowiedziałem się, że był on "komendantem", nigdy o tym słowem nie wspominał.
Bohater ludu, przez lud wywołany zaczął swoje wspomnienie od stwierdzenia: Muszę powiedzieć, że bałem się Niemców, byli od nas lepiej uzbrojeni i bardziej ostrzelani.
Do oddziału w Augustówce, którym dowodził "Boruta" przybyli młodzi nie doświadczeni partyzanci na przeszkolenie. Ich dowódca rozstawił ich na czatach. Mieli rozkaz wycofać się natychmiast, gdy zobaczą Niemców, wycofać się niepostrzeżenie i poinformować dowódcę. Jeden nie wytrzymał nerwowo i strzelił. Niemcy błyskawicznie zaatakowali wypoczywających partyzantów. Zaskoczenie oddziału, Boruta zdołał opanować, z pistoletem w ręku zawrócił partyzantów wycofujących się w stronę lasu. Starcie w Augustówce opisano w kilku książkach i artykułach. Wszyscy autorzy podkreślają, że oddział odniósł zwycięstwo dzięki odwadze "Boruty", odwadze i umiejętności wychodzenia z sytuacji beznadziejnych.
Pewnego razu wracając z banku postanowiłem wpaść, niezapowiedziany, do przyjaciela. Otworzyła mi pani Krystyna, żona Zygmunta, uczestniczka powstania warszawskiego, sanitariuszka oddziału AK. Zygmunta zastałem przy okrągłym stole porządkującego zawartość swoich szuflad. Wśród różnych odznaczeń dostrzegłem krzyż Virtuti Militari. Skąd go masz, zapytałem głupawo. Dostałem za walkę z Niemcami. Strzeliłem gafę pomyślałem. Taki był Zygmunt. Nie pysznił się, nie wypinał piersi. Nie uczestniczył w akademich "ku chwale..." Otrzymał np. zaproszenie od prezydenta Baracka Obamy, ale nie poszedł na uroczystości. Miałem mu to za złe.
- Źle się czułeś, spytałem.
- Czułem się dobrze.
- To dlaczego nie poszedłeś?
- Nie dość, że w czasie wojny spełniłem swój obowiązek to jeszcze muszę się z tym obnosić?
Bolał nad tym, że politycy dopuszczają się wartościowania życia uczestników walki z hitlerowcami. Dzielą weteranów na lepszych i gorszych. Jako dwudziestolatkowie nie myśleliśmy kategoriami współczesnych, pożal się Boże, polityków. Chcieliśmy bić Niemców. W moim oddziale walczyli rdzenni warszawiacy, wstąpili Batalionów Chłopskich, bo mój oddział był najbliższy, wieś znali z wyjazdów letniskowych z rodzicami.
Zygmunt Golański należał do ludzi skromnych i wprost niewiarygodnie tolerancyjnych. Przez ponad 40 lat wybierano go na prezesa koła łowieckiego, choć za polowaniem nie przepadał. Zdarzyło się, że pewien kolega przy ognisku, po kilku kieliszkach krytykując prezesa użył obraźliwego epitetu. Oburzyło to uczestników biesiady do tego stopnia, że złożyli formalny wniosek o usunięciu go z koła. Zygmunt Golański nie zaakceptował wniosku. Po kilku kieliszkach każdy może strzelić głupstwo - powiedział i na tym dyskusja się skończyła.
Napisałem felieton wyśmiewający wady myśliwych. W kole, któremu prezesował Zygmunt, odczytano felieton jako "kalanie własnego gniazda". Człowiek, który w czasie okupacji dokonał bohaterskiego wyczynu zgłosił na walnym zebraniu wniosek o wyrzucenie mnie z koła. Poparli go ważni i wpływowi koledzy. Nie miałem najmniejszych szans, nie zabrałem nawet głosu we własnej obronie. Prezes zaproponował, aby powołać komisję dla wyjaśnienia sprawy, podczas trwania zebrania - uzasadnił - komisja zbada sprawę i przygotuje wnioski. Poddał pod głosowanie uzupełnienie porządku obrad o sprawozdanie komisji nadzwyczajnej. Walne zebranie wniosek przyjęło jednogłośnie. Tylko ja się wstrzymałem od głosu. W czasie przerwy koledzy wyraźnie mnie unikali.
Pod koniec dnia przewodniczący komisji wszedł na mównicę i oświadczył, że komisja nie może zgłosić wniosku o usunięcie, bo prześmiewki są anonimowe. Skojarzenie tytułu felietonu z nazwą koła jest kwestią osobistych odczuć. A za to statut kar nie przewiduje.
Z Zygmuntem Golańskim prowadziłem burzliwe dyskusje, spieraliśmy się nieraz ostro. Krytyka w Polskim Związku Łowieckim była tępiona od góry do dołu. "Zły to ptak co własne gniazdo kala" było obowiązującą dewizą władz naczelnych. Zygmunt odpowiadał cytując Norwida: „Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala. Czy ten, co mówić o tym nie pozwala?”
Sam zresztą pisywał limeryki o kolegach myśliwych z własnego koła. Wytykał nam dobrotliwie wady. Pochlebiało mi to, że byłem pierwszym czytelnikiem, przepisywałem wierszyki z rękopisu. A kiedy został honorowym prezesem opisał dewocyjną pobożność swojego następcy, którego kandydaturę zgłosił i popierał:
Prezes wiele ma kłopotów
Do działania zawsze gotów
Chętnie potem i niezwłocznie
Na kolibie se odpocznie
Żeby w lesie mu nie zbrzydło
Obok strzelby ma kropidło.
Zygmunt Golański wyróżniał się skromnością, mądrością, dowcipnym... Zapytałem córkę, Małgorzatę, jakim był ojcem?
W domu tata był niemal nieobecny, cały swój czas poświęcał sprawom. Nie prawił mi nigdy morałów, ani nie udzielał rad z wysokości katedry. Jeśli mu się coś nie podobało w moim zachowaniu komentował dowcipem, lub jakąś przypowiastką, często biblijną. Wpoił mi życiową zasadę, że powinnam być człowiekiem przyzwoitym, nie ze względu na grożące kary piekielne i niebieskie obietnice nagród, tylko dlatego, że przyzwoitość jest cechą wyróżniającą człowieka z pośród innych istot.
Wnuczka, Julia zapamięta go, jako człowieka uczciwego. Błędy w ludzkim postępowaniu przypisywał pomyłkom, a nie planom perfidnego postępowania. Pomagał ludziom bezinteresownie, taką już miał naturę.
Od siebie dodam, że w ostatnich tygodniach przeżył wielką radość. Został pradziadkiem
Nie głaskało go życie po głowie. Po zakończeniu wojny przeżył aresztowanie, nie oszczędzono mu, już za demokracji, krytyki, na którą nie zasługiwał. Nie zgorzkniał, był człowiekiem spełnionym, przeszedł przez życie z podniesioną głową. W przeddzień śmierci zadzwonił do mnie, umówiliśmy się na spotkanie. Następnego dnia zmarł nagle. Nie za długo spotkamy się Zygmuncie, w Krainie Wiecznej Szczęśliwości.
Wiem co byś mi odpowiedział: Kraina Wiecznej Szczęśliwości nie istnieje.

Brak komentarzy: